Wybory połówkowe (midterms elections) to jeden z większych dziwów amerykańskiej polityki. W ramach równoważenia się władz ojcowie niepodległości wymyślili, by dwa lata po wyborze prezydenta dokonać zmian we władzy ustawodawczej. W midterms Amerykanie wybierają cały skład Izby Reprezentantów i jedną trzecią Senatu. Przy tej okazji wybiera się jeszcze gubernatorów, stanowych prokuratorów, sekretarzy stanu, przeprowadza liczne referenda itp.
Jest swego rodzaju tradycją, że Amerykanie – mimo głębokich podziałów i polaryzacji – lubią równoważyć władzę. Gdy wybory wygrywa prezydent z Partii Demokratycznej, w midterms w Izbie Reprezentantów wygrywają Republikanie. Dlatego i tym razem wszyscy się przyglądali politycznej batalii w Ameryce Północnej.
Okazało się, że wbrew temu co jeszcze niedawno sondaże pokazywały, że Republikanie – kojarzeni z Donaldem Trumpem – zadadzą druzgocący cios Demokratom Joe Bidena, wynik wyborów był zaskoczeniem. Przewaga Republikanów nad Demokratami w dwa lata po wygranej Bidena była najmniejsza – tak twierdzą znawcy amerykańskiej polityki – od 40 lat. W dodatku, gdy piszę ten tekst, media amerykańskie donoszą, że w Senacie Demokratom uda się zachować większość jednego głosu. To oznacza porażkę Republikanów – nie odbili Senatu, a większość, którą zdobyli w Izbie Reprezentantów, to zaledwie kilka głosów. A biorąc pod uwagę fakt, że deputowani mają w USA znacznie większą swobodę wobec partyjnej centrali (startują w wyborach w jednomandatowych okręgach, znacznie bardziej muszą się więc liczyć z głosami swoich wyborców niż władz partii), to oznacza, że nie będzie to jednolity front. Tymczasem w kampanii Republikanie obiecywali, że jak zdobędą większość, będą blokować inicjatywy Bidena. Teraz tę obietnicę będzie znacznie trudniej spełnić.
Ale to nie tylko kłopot Republikanów. To również osobisty kłopot Donalda Trumpa, który włączył się w kampanię wyborczą. Jeździł po kraju, udzielał poparcia swoim kandydatom w prawyborach (o tym, kto będzie startował w wyborach, w przeciwieństwie do Polski nie decyduje partyjna centrala, ale zgłaszają się różni kandydaci i to zarejestrowani wyborcy danej partii decydują, kto będzie ich kandydatem), mocno angażował się w kampanię, ostatnie przemówienie wygłosił wieczór przed wyborami.
Równocześnie Trump bardzo przesunął partię w prawo. Od kandydatów, których popierał, domagał się publicznej deklaracji, że wybory prezydenckie z 2020 r., te, w których przegrał, zostały sfałszowane. To właśnie teoria sfałszowanych wyborów doprowadziła zwolenników Trumpa do szturmu na Kapitol 6 stycznia 2021 r., które duża część Ameryki uważa za próbę zamachu stanu.
Czy taki wynik wyborów prezydenckich oznacza, że Amerykanie mają dość trumpizmu – jak określana jest wersja dość radykalnej prawicowości, którą Partii Republikańskiej narzucił Trump? To będzie tematem rozważań ekspertów przez najbliższe tygodnie. Faktem jednak jest, że dla Polski wynik tych wyborów może być pozytywny. To demokrata Biden jest zwolennikiem twardego kursu wobec Rosji i wspierania Ukrainy. Nie ma w tej chwili ważniejszej sprawy dla naszego kraju niż właśnie kwestia bezpieczeństwa. W tym sensie – jak już tu nieraz pisałem – znacznie mniejsze znaczenie powinno mieć dla nas to, czy nam się profil ideologiczny Demokratów i Bidena podoba, czy nie, czy społeczeństwo będzie szczęśliwsze dzięki ich wygranej. Dla nas ważne powinno być to, że w zasadniczych kwestiach geopolitycznych – czyli wierności NATO, pomocy sojusznikom i pomocy Ukrainie – amerykańska polityka pozostanie niezmienna.