Za jej bowiem sprawą miejscowi amisze, protestancka sekta religijna, pospieszyli 5 listopada do urn i solidarnie zagłosowali na kandydata republikanów. I zrobili to w podziwu godnym stylu, bo właściwie przy stuprocentowej frekwencji. Tymczasem do tej pory, każdorazowo i regularnie, do wyborczych lokali docierał zaledwie co dziesiąty pensylwański amisz.
Skąd ta nagła i tak radykalna zmiana? Czyżby nagły przypływ sympatii do Trumpa? A może amisze, znani z konserwatyzmu i ortodoksyjnych poglądów, teraz postanowili zniwelować swój tradycyjny dystans do instytucji państwowych? Ani jedno, ani drugie. Sympatii do Trumpa, który deklaruje się jako obrońca religii oraz rodziny – wartości nadal cenionych na pensylwańskiej prowincji – amisze nie ukrywali nigdy. A nie głosowali dotąd z powodu jak najbardziej prozaicznego. Wybory prezydenckie odbywają się w USA w jesienne wtorki. A tak się składa że amisze, tyleż pobożni, ile praktyczni, o tej porze roku właśnie we wtorki i czwartki urządzają śluby i wesela.
U amiszów każdy prawdziwy mężczyzna powinien mieć gospodarstwo i uprawiać rolę. Późne lato i wczesna jesień to w Pensylwanii pora żniw, praca jest wyczerpująca i nikomu wtedy nie w głowie żeniaczka. Za to po zbiorach, na przełomie października i listopada, urządza się po amiskich wioskach kilka wesel jednego dnia. Właśnie we wtorki albo w czwartki. Zawsze tak było i nikt nie będzie tego zmieniał dla jakichś głupich wyborów prezydenckich. Nawet przy sympatii dla Trumpa.
Amerykańska specyfika
Od kilku dekad nad rozwiązaniem tej kwadratury koła głowili się najtężsi spece od animacji społeczności obywatelskich. Amiszów jest w Pensylwanii 90 tys., nie jest to więc grupa znacząca, nawet w skali jednego stanu. Jednak wziąwszy pod uwagę, że mowa jest o środowisku wyjątkowo solidarnym, gdzie wszyscy dorośli robią to samo – jeśli tylko przekonani są o słuszności tego, co robią – amisze mogliby, jako elektorat, wpłynąć na wyborczy rezultat w charakterze języczka u wagi. Pensylwania bowiem należy do kilku stanów USA określanych mianem switch states, tzn. zmiennych stanów.
Schemat wyborczej mapy USA nie zmienia się już od kilku dziesiątków lat. Na demokratów głosują stany tzw. Nowej Anglii, od Maine po Nowy Jork. Silnie zurbanizowane i uprzemysłowione, jednocześnie dzierżą tradycje kolebki północnoamerykańskiej myśli państwowej. Wierne demokratom są również stany wybrzeża Pacyfiku: Kalifornia, Oregon i Waszyngton. Jeśli pominąć wyjątki w postaci stanów Illinois, Minnesota, Colorado i Nowy Meksyk, cały wielki obszar środka, od Atlantyku do Gór Skalistych, jest sprawdzoną bazą poparcia dla republikanów. Tu mieszka Ameryka starych wartości, Ameryka małych miasteczek i zasobnych farm, gdzie po staremu wielbi się Boga, afirmuje rodzinę i strzeże własności. Tutaj nie mają przystępu nowomodne nowojorskie slogany.
Ordynacja wyborcza USA skonstruowana jest w ten sposób, że w poszczególnych stanach partia mająca przewagę – republikanie albo demokraci – bierze wszystko. Do Waszyngtonu jadą więc z danego stanu sami deputowani demokratyczni, albo też posłowie republikanów, bez żadnych przedstawicieli partii-rywalki. Tak jest prawie we wszystkich stanach i to się, jak widać, Amerykanom podoba, bo od dziesięcioleci w konkretnych stanach wygrywają przeważnie te same partie. Dlaczego zatem prezydentem jest raz demokrata, innym zaś razem republikanin? To znowu sprawa skomplikowanej ordynacji, którą nie będziemy się tutaj zajmować. Ważne, że krajobraz wyborczy pozostaje niezmienny.
Są jednak wyjątki: idąc od zachodu, to Nevada, Arizona, Wisconsin, Michigan, Georgia, Północna Karolina i właśnie Pensylwania. Stany, w których wpływy demokratów i republikanów są na tyle zrównoważone, że nigdy nie wiadomo, kto wygra. Dlatego na switch states, jako przysłowiowe „języczki”, w każdej kampanii wyborczej zwraca się szczególną uwagę.
Bryczka lepsza od bryki
Amisze, doktrynalnie pokrewni naszym mennonitom z Żuław i doliny Wisły, wzięli nazwę od swojego założyciela Jakoba Ammanna, który działał pod koniec XVII w. Dwa pokolenia później pierwsi jego wyznawcy dotarli za Atlantyk. Osiedlili się w ówczesnej kolonii Pensylwania, gdzie do dzisiaj najliczniejsza grupa amerykańskich amiszów zamieszkuje hrabstwo Lancaster. Zwyczajnym elementem krajobrazu tamtych okolic jest widok jednokonnej bryczki jadącej poboczem szosy. Amisze bowiem nie używają samochodów, podobnie jak wielu innych zdobyczy cywilizacji. Rozpoznać ich można po strojach, które nie zmieniły się od 300 lat. Mężczyźni noszą czarne kapelusze i czarne kamizelki, twarze – nawet u młodych – obowiązkowo okalają im brody. Kobiety podpinają włosy pod szamerowane koronką czepki. Na tę modłę ubierane są również dzieci.
Nie tylko wygląd zewnętrzny odróżnia ich od reszty świata. Amisze zarówno światopoglądem, jak i religijnością zatrzymali się w czasach, w których powstali. Biblia oraz jej surowa, bo odczytywana dosłownie moralność, to cały ich widnokrąg. Trudno się zatem dziwić, że choć przyjaźnie nastawieni do obcych, nie wchodzą z nimi w większą zażyłość. Obcy bowiem przynoszą zasady, którymi amiska społeczność nie chciałaby się kierować. Nawet między sobą nie mówią po angielsku, lecz żargonem zwanym potocznie Pennsylvania dutch (pensylwański holenderski), którego korzenie tkwią jeszcze na starym kontynencie.
Amisze są inteligentni i zaradni, jednak ich edukacja z reguły kończy się na parafialnej szkółce, co z niemałym trudem toleruje amerykański system oświaty. Nie uznają „dobrodziejstw” cywilizacji, takich jak np. ubezpieczenia społeczne. Są też zaprzysięgłymi pacyfistami, stąd zwolnieni są z obowiązku służby wojskowej.
Za to nie przysparzają państwu innych kłopotów. Nie ma wśród nich malwersantów ani łapowników, nie ma chuliganów ani narkomanów. Są wiernymi mężami i żonami, dobrymi rodzicami swoich licznych z reguły pociech. Cenieni są też jako niezawodni biznesmeni.
Z sali weselnej na głosowanie
Takimi zna ich też zapewne Liesa Burwell-Perry, żona nauczyciela w miejscowości sąsiadującej z jedną z większych amiskich gmin. Pani Burwell-Perry, zagorzała republikanka, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Skrzyknęła grupę podobnych sobie entuzjastów, którzy z samodzielnie wydrukowanymi ulotkami jeździli po osadach amiszów.
Zadanie pozornie wydawało się niemożliwe do wykonania. We wtorek 5 listopada każda wspólnota amiska obchodziła dwa, czasem aż trzy śluby, każdy w innym kościółku. Są blisko siebie i łatwo tam można dojechać jednokonką. Cała uroczystość kończy się jednym zbiorowym weseliskiem, urządzonym w stodole. Zajmuje to amiszom czas od świtu do zmierzchu. Jedyna wolna chwila to jakieś pół godziny, najwyżej godzina, oddzielająca wiernych, którzy już dojechali bryczkami, od kolejnego nabożeństwa.
To jedyny moment, kiedy można byłoby ich zabrać do punktu głosowań. Ale jak się dowiedzieć skąd? Amisze nie ogłaszają w mediach terminów ani miejsc swoich ślubów, wszystkie wiadomości rozchodzą się pocztą pantoflową. W tym momencie pani Burwell-Perry wydatnej pomocy udzieliła jedna z licznych fundacji Elona Muska. W parafialnej piwnicy ustawiono 30 komputerów, które koordynowały całą akcję.
Etap pierwszy: wolontariusze zatrzymują bryczkę jadącą w kierunku kościoła. Czy możemy zająć chwilę? Amisze, z zasady uprzejmi, nie odmawiają. Już wiedzą, co ich czeka zaraz po nabożeństwie. Etap drugi to 200 kierowców autobusów. Ci wolontariusze przez cały wtorek 5 listopada jeździli od parafii do punktów wyborczych – i z powrotem do parafii, gdzie amisze, radzi ze spełnienia obywatelskiej powinności, z powrotem wsiadali na swoje bryczki, żeby zdążyć na kolejny ślub. Bywało też że wyborców zabierano prosto spod sal weselnych. Oczywiście tylko na chwilę.
W ten sposób 200 ludzi umożliwiło głosowanie 26 tysiącom amiszów – praktycznie wszystkim uprawnionym do głosowania w Pensylwanii. Wszyscy głosowali na Trumpa. Liczący 13 mln mieszkańców „zmienny stan” tym razem w większości zagłosował na tego właśnie kandydata.