Podstawowym błędem popełnianym przez licznych komentatorów w Polsce w ocenie wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych jest przenoszenie polskich sporów i sympatii na wydarzenia za oceanem.
Pierwszym z nich jest przekonanie, że klęska ideowego przeciwnika jest naszym zwycięstwem. W licznych opiniach w mediach społecznościowych można było odczytać wyrazy radości z powodu przegranej „tej lewaczki” Hillary Clinton. Gdzieś przeczytałem, że dobrze, że przegrała ta „aborcjonistka”. To prawda, rodzina Clintonów wspierała organizacje zajmujące się przerywaniem ciąży. Tyle tylko, że wcale nie oznacza to, że jej kontrkandydat jest wzorem chrześcijańskich cnót. Trump to zakochany w sobie celebryta, który ze swego egocentryzmu i własnej fortuny uczynił bożka. Był trzykrotnie żonaty, a sławę zdobył, występując w amerykańskim telewizyjnym reality show. Co ciekawe, przez wiele lat sympatyzował z demokratami, czyli w pewnym przybliżeniu z amerykańską lewicą, przyjaźnił się z Clintonami i był zwolennikiem aborcji. Konserwatyści zakochali się w nim, gdy dokonał wolty i postanowił zostać kandydatem republikanów. Zaczął bezpardonowo atakować imigrantów, muzułmanów, okraszając to dość prymitywnymi i wulgarnymi uwagami – z których był znany właśnie ze swojego reality show. W dodatku nagle stwierdził, że jest zwolennikiem karania kobiet, które przerywają ciążę.
Oczywiście, fakt, że duża część światowego liberalno-lewicowego establishmentu oburza się na rezultat demokratycznego wyboru Amerykanów tak samo, jak oburzała się na zwycięstwo PiS nad Wisłą (choć oczywiście w innych proporcjach), może wywoływać wśród sympatyków Jarosława Kaczyńskiego sympatię wobec Trumpa. Dla polskiego wyborcy jest ważne, czy polityk na którego on głosuje, wyznaje bliski mu światopogląd i podziela ważne dla niego wartości. W polityce międzynarodowej kryteria są zupełnie inne. Z punktu widzenia Polski kraje takie jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone czy Rosja są kluczowe dla naszego bezpieczeństwa ekonomicznego i militarnego. To, czy przywódca któregoś z tych krajów jest „lewakiem”, konserwatystą, przeciwnikiem aborcji czy zwolennikiem adopcji dzieci, przez pary homoseksualne ma czwartorzędne znaczenie. Pierwszorzędne zaś ma to, jak jego polityka wpłynie na bezpieczeństwo naszego kraju.
Amerykanie dokonali ryzykownego z punktu widzenia naszego kraju wyboru, dlatego, że im dano takich kandydatów. Żaden z nich nie był dla Polski dobrym wyborem. Hillary Clinton reprezentowała skostniały i cyniczny waszyngtoński establishment. Donatorami fundacji jej męża były firmy, które chciały robić dobre interesy, również z Rosją w czasach, gdy ona odpowiadała za amerykańską politykę zagraniczną. Trudno zapomnieć, że to ona realizowała słynny reset w relacjach z Moskwą osiem lat temu, gdy Obama wygrał wybory. Choć w tej chwili demokraci – wraz z Obamą – prowadzili wobec Rosji dość twardą politykę i w tym sensie byli bardziej przewidywalni.
Inaczej jest z Trumpem. Pod względem polityki zagranicznej jest on nieprzewidywalny. W jego deklaracjach z kampanii słychać nuty izolacjonizmu, a od kilkudziesięciu lat to właśnie potencjał zbrojny USA był gwarancją pokoju w Europie Zachodniej. Wycofanie się USA z Europy mogłoby mieć dla Polski fundamentalne znaczenie. Niejasny jest też stosunek Trumpa do Rosji. Fakt, że spore szanse na stanowisko sekretarza obrony ma człowiek często występujący w kremlowskiej telewizji Russia Today, każe stawiać kolejne pytania.
Z tego powodu patrzenie na wybory Amerykanów przez pryzmat sporów politycznych w Polsce zupełnie nie ma sensu. Dla Polski kluczowe są sprawy bezpieczeństwa. I tu nie ma się z czego cieszyć.