O tym, że ciężko choruje, wiadomo było od dawna. Kilka razy był w szpitalu w tak ciężkim stanie, że znajomi obawiali się o jego życie. A jednak zawsze jakoś z tego wychodził i od razu wracał do aktywności. Jak mówi jego współbrat, ojciec Krzysztof Popławski, prowincjał polskich dominikanów w latach 2006–2014 (po dwóch kadencjach prowincjała Zięby…), patrząc na jego obfite w wydarzenia życie, miał w sobie coś z Feniksa. Tak było aż do 31 grudnia 2020 r., kiedy na zawsze odszedł do domu Ojca.
Jeden z jego najmłodszych uczniów, Jan Jaśkowiak, prezes Instytutu Tertio Millennio (ITM), zauważa, że data jest symboliczna. To ostatni dzień Roku Świętego Jana Pawła II w Polsce i akcji „Dar na stulecie”, którą ojciec Zięba wymyślił z okazji setnej rocznicy urodzin papieża.
9 stycznia pożegnaliśmy ostatniego giganta epoki walki z komunizmem, którą uosabiali ruch „Solidarność” i papież Polak. Co czyniło dominikanina wybitnym, mimo „kanciastego” charakteru i słabości, z którymi walczył? Czemu będzie go nam brakować?
„Diablo” inteligentny
Michał Szułdrzyński, jeden z wielu jego znanych wychowanków z ITM, w pożegnalnym artykule na łamach „Rzeczpospolitej” napisał: „Był jedną z ważniejszych postaci polskiego Kościoła wywodzących się z klasycznej formacji konserwatywno-liberalnej. Był więc fizykiem, teologiem, zakonnikiem – był przez szereg lat prowincjałem dominikanów, działaczem antykomunistycznej opozycji, publicystą, działaczem społecznym, twórcą Instytutu Tertio Millennio, współzałożycielem wielu instytucji takich jak krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej, gdańskiego Europejskiego Centrum Solidarności i wielu, wielu innych. […] Poza wolną i demokratyczną Polską (działał we wrocławskiej opozycji od wczesnych lat siedemdziesiątych!) miał drugą wielką miłość: społeczne nauczanie Jana Pawła II”. W latach 1990–1995 – dodajmy – był dyrektorem Wydawnictwa „W drodze”. W 1997 r. uzyskał stopień doktora na Wydziale Filozofii Papieskiej Akademii Teologicznej (dziś Uniwersytet Papieski Jana Pawła II). Co jednak sprawiło, że był rodzynkiem w elitarnych środowiskach, nadając słowu „elita” ten nobilitujący, właściwy sens?
Urodził się 6 września 1954 r. we Wrocławiu. Ostatnie 14 miesięcy mieszkał (za zgodą przełożonych) w rodzinnym mieście, na plebanii parafii rodzonego brata Wojciecha, który jest księdzem archidiecezji wrocławskiej. Budynek był lepiej przystosowany do potrzeb chorego, który miał problemy z poruszaniem się.
Jak to się stało, że obaj zostali księżmi? – Pan Bóg złapał nas w podobnym czasie, jakoś pod koniec 1979 roku – mówi ks. Wojciech Zięba. – Ja zgłosiłem się do seminarium przed sierpniem '80, a wstąpiłem „w roku wolnej Polski”. Macieja zatrzymała „Solidarność”. Powiedział: teraz nie mogę pójść. Dla nas obu to był nagły zwrot, myśmy walczyli z powołaniem. A jednak obaj, choć z trudem, zrezygnowaliśmy z fajnej drogi zwykłych „ścisłowców”, bo on był fizykiem, a ja matematykiem. Nasi rodzice nie wywierali na nas presji. Nie było tak, jak często się słyszy: „pobożna mama sugerowała”. Faktem jest natomiast, że nasza mama pod koniec lat studenckich spotkała na rekolekcjach w Bogaczowicach młodego biskupa Wojtyłę i już wtedy była przekonana o jego wyjątkowości. Fascynację papieżem dostaliśmy „w genach”. Ona nie protestowała, tato nie mógł tego zrozumieć. Był ścisłowcem, oświeceniowym agnostykiem (owoc wojny…). Mówił, że ród mu wyginie, choć mieliśmy dwie siostry. Do tej pory wszystko mu szło z nami jak w zegarku, poszliśmy na studia, jakie akceptował. Nasze wybory zachwiały jego porządkiem. Jednak kiedy ja wstąpiłem do seminarium, miałem już 24 lata, a Maciej 27. Nie mógł nam zakazać – mówi ks. Zięba.
Dlaczego jego brat wybrał zakon? – Maciej był bardziej wyrafinowany. Ja poszedłem tam, gdzie było najbliżej i najprościej: piechotą. Od placu Grunwaldzkiego, gdzie mieszkaliśmy, do wrocławskiego seminarium było półtora przystanku. Brat, dynamiczny działacz „Solidarności”, poszedł drogą intelektualną św. Tomasza. Miał też mistrzów w zakonie – najpierw Jacka Salija, w nowicjacie to był Hauke-Ligowski. W tym samym czasie co Maciej do zakonu wstąpił Józef Puciłowski – wspomina ks. Wojciech Zięba (ojciec Puciłowski miał wtedy 41 lat, obaj działali m.in. we wrocławskim KIK-u).
Biografka polskich świętych i historyk, dr Ewa Czaczkowska z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, autorka m.in. wstępu do pięknej książki Lekarstwo życia ojca Macieja Zięby i ojca Michała Zioło (trapisty, dawniej dominikanina), zauważa, że ojciec Maciej łączył w sobie wiarę i rozum. – Jego katolicyzm nie był egzaltowany, on nie był też charyzmatykiem, ale katolikiem twardo stąpającym po ziemi. Ceniłam go bardzo za „meblowanie katolickich głów”. Pozostał ścisłowcem, z tym że na usługach Boga – mówi Ewa Czaczkowska.
Ojca Pawła Kozackiego, prowincjała polskich dominikanów, pytam, co wyróżniało ojca Ziębę. – Styl myślenia. Był po prostu „diablo inteligentny” – odpowiada po chwili namysłu. – Siła jego intelektu, sposób jego oddziaływania, formułowania myśli, połączony z potężną pracowitością; umiejętnością pochłaniania dużej ilości książek, a jednocześnie bycia na bieżąco z sytuacją społeczną, gospodarczą, polityczną. Łączył w sobie dużą inteligencję, potężną pracowitość, styl krytycznego myślenia, który dużo rozróżnia, dużo aprobuje, a niewiele odrzuca. To się składało na jego oryginalność – mówi ojciec Paweł Kozacki. Był zawsze dobrze i merytorycznie przygotowany do dyskusji, a przy tym autentycznie głęboko wierzący. Dialog w jego wykonaniu był otwarty, ale nie miał nic wspólnego z relatywizmem.
Budował przyszłość
Wszyscy moi rozmówcy podkreślają, że ojca Zięby nie dało się zaszufladkować. Niedawno podpisał „List otwarty zwykłych księży”, co osoby zafiksowane na polityce odebrały jako manifest przynależności do opcji liberalnej. Tyle że dla liberałów, nawet tych „otwartych katolickich”, zawsze był konserwatystą. Współczesny liberalizm walczy przede wszystkim o zmiany obyczajowe, w sferze etyki, a ojciec Zięba był tu janowopawłowy. Dlaczego? Bo żył Ewangelią.
– Maciej mówił, że nie jest politykiem, patrzy na rzeczywistość teologicznie. Nie był ani z lewicy, ani z prawicy, ani w trendach współczesności. Punktem wyjścia u niego była Ewangelia – mówi ojciec Kozacki. Od dość dawna czuł się w polskim Kościele dość osamotniony. Nigdy nie zapisał się do żadnego z „plemion”. Mimo że oba powołują się na tradycje „Solidarności”.
Był ceniony za zdolność gromadzenia wokół siebie fantastycznych ludzi. Angażowania ich w swoje pomysły, wciągania do projektów. Nie tylko młodych, ale i wielkich autorytetów. To on zapraszał do Polski takie sławy, jak Michael Novak, George Weigel czy o. Richard Neuhaus, a znał ich między innymi ze spotkań w Castel Gandolfo organizowanych przez Jana Pawła II. Z papieżem wymieniał przyjacielskie listy, był przez niego ogromnie ceniony. Za rady, wsparcie, przyjaźń i błogosławieństwo, odpłacał mu wierną miłością, mądrze i do końca.
– Uderzało mnie u niego, że miał zdolność agregacji ludzi wokół siebie. I – co jest ważne, bo bardzo rzadkie w polskim Kościele – patrzył na ten Kościół „do przodu”. Bez lęku, jak będzie się odnajdywał w przyszłości. Większość nie ma tego rozpędu ani odwagi; w tradycji (która jest wielką wartością – i była nią dla ojca Zięby) szuka ucieczki – mówi inny przyjaciel papieża, reżyser Krzysztof Zanussi.
Ojciec Zięba był bardzo zanurzony w krąg ludzi czynu, działających społecznie. To było jego wielką zasługą. Ukierunkowywał ich „ku przodowi”. W czasach ponowoczesności, w których liczy się doraźność, życie „tu i teraz”, ojciec Zięba – nieco podobnie jak śp. ojciec Jan Góra – był jednym z ostatnich wielkich pielgrzymów, zmierzających wytrwale do raz wybranego celu: do Boga. Na przekór przeciwnościom wierzył w cel. Nie da się być człowiekiem wierzącym, kiedy cel znika z horyzontu… To chyba główna bolączka naszych czasów, która jego nie dotknęła. Może dlatego, że miał ambicję i odwagę przemieniania świata. Miał wizję tego, co jest dobre. Bez rozróżnienia dobra i zła budowanie przyszłości nie jest możliwe… No chyba, że przez chwilę. Dialog służył mu do szukania prawdy, a nie do jej dekonstrukcji czy obnażania kłamstw innych. Wychodził na neopogańskie areopagi, by szukać jej z innymi.
Tego też uczył kolejne pokolenia. Dr Elżbieta Ciżewska, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, od 18 lat jest w kręgu ITM. – Była między nami nić porozumienia. Te same rzeczy były dla nas ważne, graliśmy w tej samej drużynie – wspomina. – Te same, czyli jakie? – pytam. – Świadczenie własnym życiem, że można być katolikiem i zwyczajnym człowiekiem „w świecie” – wyjaśnia Elżbieta Ciżewska. – Nie ma sprzeczności między wiarą a nauką, katolicyzmem a zaangażowaniem w sprawy gospodarcze, naukowe. Ojciec zawsze brał udział w debacie publicznej, zapraszając do niej liberałów czy ludzi będących z dala od Kościoła. Cenił ich zdanie i chciał z nimi dyskutować. Uczył, że nie ma takiej sfery, w której katolik nie może się zaangażować: uczciwie, odważnie i bez kompleksów – wyjaśnia.
To posoborowa formacja świeckich: trzeba żyć wiarą w życiu codziennym, odważnie dawać świadectwo Boga, poszukiwać prawdy, współtworzyć kulturę i społeczeństwo. Z tym że trzeba to robić merytorycznie, profesjonalnie, korzystając z demokracji, dorobku nauki i mediów. Nie siłą, lecz używając rozumu i siły argumentów.
– Maciej mówił mi, że planuje na 120 procent, żeby nie mieć poczucia, że marnuje czas czy siły – mówi ojciec Paweł Kozacki. Łączył religię i naukę, modlitwę i pracę, sacrum i profanum. W tym też był wyjątkowy. I zbyt często chyba – nierozumiany.
Krzyż, który doniósł
We wrześniu 2010 r. w mediach gruchnęła wieść: ojciec Maciej Zięba zrezygnował z funkcji dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności. Ma chorobę alkoholową, idzie na leczenie. Na jakiś czas zniknął ze sfery publicznej. Dla wielu osób to był szok. Ponieważ tego nie ukrywał, miał odwagę ponieść konsekwencje – nie stracił autorytetu. To rzadkość. Nie jest sztuką nigdy nie popełnić błędu. Błędy się wyznaje, staje w prawdzie – a potem naprawia. Tu niezbędna jest cywilna odwaga.
Zapytałam o ten czas ojca Krzysztofa Popławskiego, prowincjała zakonu w latach 2006–2014. Jak ojciec Zięba przyjął decyzję swojego następcy (a także byłego studenta i praktykanta w wydawnictwie „W drodze”), że musi iść na leczenie? – Był temu posłuszny. Udał się na leczenie. Trzeba podkreślić, że ojciec Maciej miał, paradoksalnie, silną wolę. Co skutkowało momentami pracoholizmu czy uciekania od problemów w pracę. Mnie nigdy się nie wydawało, że się nie podniesie. Na tyle go znałem, rozmawiałem z nim o niektórych problemach. Był ich świadomy, próbował z nimi walczyć – mówi ojciec Popławski. – Pamiętam, kiedy nakazałem mu to leczenie, któremu się poddał. Potem wracał, bo to nie było jedno leczenie. Następne terapie były skutkiem pomocy ludzi z zewnątrz. Miał całe grono ludzi świeckich, którzy autentycznie go w tym wspierali – wspomina ówczesny prowincjał dominikanów.
Ojciec Popławski podkreśla, że to ojciec Maciej Zięba „uczynił polskich dominikanów rozpoznawalnymi na świecie”. – Dzięki swoim kontaktom, zgodzie na wyjazdy, otworzył naszą ścieżkę obecności za granicą – mówi. Ma on więc wielki wkład zarówno w formację świeckich, jak i rozwój własnego zgromadzenia.
W ostatnim roku mieszkał u rodzonego brata, współbracia go odwiedzali. W pandemii było to trudne. Do końca towarzyszyli mu młodzi z Instytutu Tertio Millennio. – Ojciec Maciej starał się maksymalnie wykorzystywać czas. U niego nie było przestrzeni na spędzanie go bezproduktywnie. Ale dla nas czas miał. Do każdego człowieka podchodził osobowo, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy duchowe – mówi Jan Jaśkowiak. – Regularnie spowiadało się u niego wiele osób. Wiedział, co się u kogo w życiu dzieje, zachęcał, żeby przyjść ponownie. Tak było też w moim przypadku. Każdy, kto przychodził, był dla niego ważny – mówi prezes ITM.
Jeszcze we wtorek 29 grudnia razem oglądali w telewizji mecz angielskiej Premier League. Jego klub Leeds United (beniaminek!) rozgromił na wyjeździe 5:0 West Bromwich Albion. Piłka nożna była jego drugą pasją po nauce społecznej Kościoła… Mecze oglądał też z bratem Wojtkiem.
Zapytałam go o to, jak ojciec Maciej radził sobie z cierpieniem… – Niesamowicie walczył. Działał. Szczęka nam opadała, patrząc na to, co on robi – mówi ks. Wojciech Zięba. – Zawsze był rannym ptaszkiem, chory – wstawał o godz. 9.00. Dochodził do siebie po nieprzespanej nocy z powodu skutków ubocznych przyjmowanej chemii i przez wiele godzin pracował. Uciekał w pracę. W tym stanie przeczytał cały raport o McCarricku i krytycznie go opracował. Dopóki mógł, to u mnie w kościele głosił rekolekcje. Do końca spowiadał, odprawiał w pokoju Msze. Napisał książkę. Robił mnóstwo rzeczy, których nie robi zdrowy człowiek. To chyba była jego odpowiedź na cierpienie – wspomina brat ojca Zięby.
W październiku ukazała się ostatnia książka ojca Macieja Zięby Pontyfikat na czasy zamętu. Wiedział, że nagonka na autorytet św. Jana Pawła II dopiero się zacznie. Książka jest być może swoistym testamentem; drogą, którą wskazał, będąc na granicy życia i śmierci. Okupił ją cierpieniem. Ostatni śródtytuł brzmi „Najtrudniejsza papieska homilia” i jest o Janie Pawle II chorym, słabym, cierpiącym. Jakże bliski musiał mu być papież, doświadczony tak ogromnym cierpieniem, który mimo wstydu nie wycofał się ze sfery publicznej, nie ukrył przed światem.
Prezydent Andrzej Duda pośmiertnie nadał ojcu Maciejowi Ziębie Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski. Jego ostatnie pożegnanie w kościele św. Wojciecha we Wrocławiu znowu połączyło Polaków ponad podziałami. We Mszy św. udział wzięli premier Mateusz Morawiecki oraz były prezydent Bronisław Komorowski. Przewodniczył jej metropolita wrocławski abp Józef Kupny, a koncelebrował kard. Stanisław Dziwisz. Ojciec Zięba spoczął na cmentarzu św. Wawrzyńca we Wrocławiu. Prowincjał Paweł Kozacki OP podkreślił w homilii, że ojciec Maciej był „uczniem Chrystusa, który poznał i uwierzył Miłości”.
Jeśli nie nauczymy się żyć Prawdą i Miłością, Kościół może – parafrazując słowa papieża – zatrzasnąć drzwi Chrystusowi. Obyśmy chcieli odrobić lekcję, jaką giganci ducha nam swoim życiem zostawili.