Logo Przewdonik Katolicki

Nie daje i nie chce wziąć

Jacek Borkowicz
Na zdjęciu: projekt artystyczny zwracający uwagę na potrzebę dbania o siebie w czasie pandemii fot. Pavlo Gonchar/SOPA Images-LightRocket- Getty Images

Tak w największym skrócie określić można obecne kłopoty Rosji z Ukrainą. Mimo stanu nieformalnej wojny oba państwa łączy – i nadal łączyć będzie – bardzo wiele.

Przez stulecia były one częścią jednego organizmu, nie tylko politycznego czy też kulturowego, ale także społecznego i ekonomicznego. A w relacjach ukraińsko-rosyjskich to właśnie sfera socjalna oraz ekonomia wysuwają się obecnie na pierwszy plan.

Sputnik V na wojnie hybrydowej
Zacznijmy od tytułowego „nie chce wziąć”. Chodzi o preparat „Sputnik V”, reklamowany obecnie w Rosji jako antidotum na infekcje COVID-19 i przeznaczony jako oficjalnie atestowana szczepionka do użytku wszystkich obywateli. Teraz toczy się batalia o to, czy i w jakim zakresie stosowany on będzie w państwach z Rosją sąsiadujących, które należały ongiś do ZSRR. 2 stycznia firma Biolek z Charkowa, dysponująca prawami dystrybucji tego preparatu na terenie Ukrainy, złożyła wniosek o jego rejestrację jako szczepionki przeciw pandemicznemu wirusowi.
I tu rozpętała się awantura. Jeszcze tego samego dnia wypowiedział się główny lekarz sanitarny kraju, Wiktor Laszko, wykluczając możliwość rejestracji „Sputnika V”. Na Ukrainie dopuszczone do użytku będą tylko te preparaty, „które zostały zarejestrowane w krajach z surową polityką regulacyjną” – dodał Laszko, sugerując w ten sposób, że powątpiewa w rzetelność metod testowania środka uznanego w Rosji za lek przeciw wirusowi. W tej sprawie wypowiedział się również prezydent Wołodymyr Zełenski, który w wywiadzie dla „New York Timesa” sprecyzował, że preparatami branymi pod uwagę jako szczepionki, będą produkty koncernów „Moderna” albo „Pfizer”.
Na Ukrainie, której rosyjska sąsiadka okupuje w sposób formalny Krym, w nieformalny zaś wschodnią część Donbasu, wszystko, co pochodzi z Rosji, obciążone jest balastem politycznych emocji. Dlatego trudno się dziwić, że sprawa dystrybucji nad Dnieprem „Sputnika V”, mocno promowana w Rosji zarówno przez polityków, jak i przez media, określona została przez ministra spraw zagranicznych Ukrainy Wiktora Kułebę jako „element wojny hybrydowej”.
Podobnie mocne głosy odezwały się z kręgów obrońców „Sputnika”. Serhij Krawczenko, szef ukraińskiej Izby Lekarskiej, a jednocześnie dyrektor tamtejszego Instytutu Chorób Zakaźnych nazwał wypowiedź Laszki kłamstwem. Zwrócił uwagę, że nie tylko „Sputnik V”, ale też żaden z ośmiu preparatów, zgłoszonych obecnie na świecie jako szczepionki przeciw COVID-19, nie przeszedł trzeciej fazy testów (chodzi o długotrwałe badania, prowadzone na kilkudziesięciotysięcznych grupach ochotników). „Moderna” zakończy ją w październiku 2022 r., „Pfizer” dopiero w styczniu 2023 r. Tymczasem trzecia faza badań klinicznych „Sputnika” zakończyć ma się w grudniu tego roku. Nie ma więc sensu mówienie o jakiejkolwiek „surowości polityki regulacyjnej” w tym czy innym kraju. Argument Krawczenki należy uznać za logiczny, aczkolwiek – łagodnie mówiąc – słabo broniący zarówno samego „Sputnika”, jak i w ogóle polityki wielkich światowych koncernów. Z kolei deputowany Wiktor Medwedczuk, szef frakcji „Opozycyjna Platforma – Za Życiem”, który patronuje inicjatywie charkowskiego Bioleku, grzmi z parlamentarnej trybuny o zdradzie narodowych interesów, jakiej rzekomo dopuszcza się rząd i prezydent, blokując obywatelom dostęp do zbawiennego lekarstwa.
Zgodnie z zasadą „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, batalię wokół „Sputnika” wygrać mogą… Chiny. Pod koniec grudnia biuro prasowe prezydenta poinformowało, że ministerstwo ochrony zdrowia podpisało już z tym krajem kontrakt na dostawy szczepionki Sinovac Biotech. W szybkim czasie na Ukrainę ma dotrzeć 1,8 mln fiolek z tym chińskim preparatem.
Pod względem zachorowalności na COVID-19 sytuacja na Ukrainie przypomina tę w Polsce: kulminacja infekcyjnej fali nastąpiła tam na przełomie listopada i grudnia, obecnie konsekwentnie opada, chociaż epidemia daleka jest jeszcze od wygaszenia.

Krym pustynnieje
Drugim polem ukraińsko-rosyjskiego konfliktu jest deficyt wody na Półwyspie Krymskim. Do 2014 roku 85 proc. jego zapotrzebowania na wodę pitną zaspokajał kanał, przeprowadzony w latach 60. ubiegłego wieku od nurtu Dniepru i biegnący na południe przez wąską cieśninę Perekopu. Gdy Rosja Krym zaanektowała, Ukraina przegrodziła tamą bieg kanału, wyjaśniając, że odblokuje go, gdy półwysep wróci pod kontrolę Kijowa.
Początkowo jakoś dało się bez niego żyć, jednak latem ubiegłego roku nawiedziła Krym susza, jakiej region ten nie pamiętał od ponad 150 lat. Na przełomie sierpnia i września wodę racjonować zaczął stołeczny Symferopol, ograniczając pracę swoich wodociągów do sześciu godzin na dobę. Po nim restrykcje powziął Sewastopol, największy krymski port. Gorsza jeszcze sytuacja panuje na północy, którą swego czasu przekształcono ze stepu w region rolniczy. Uprawy, których pomyślność oparta jest na irygacji i nawadnianiu, masowo schną i marnieją, a tamtejszy krajobraz zaczyna z powrotem przypominać pełne uroku wizerunki dzikiej natury z Sonetów krymskich Mickiewicza.
Sytuacja robi się krytyczna, więc Rosja, jak może, składa skargi do różnych agend ONZ, zajmujących się prawami człowieka. Ruch to sprytny, wiadomo bowiem, że instytucja ta ze szczególną troską monitoruje na świecie przestrzeganie „prawa do korzystania z wody pitnej”. Jednak nawet w ONZ pamiętają, co wydarzyło się przed siedmiu laty, a rosyjskie skargi spotykają się, jak dotąd, ze stałą odpowiedzią: Rosja nielegalnie okupuje Krym, a w świetle prawa międzynarodowego dostęp do wody mieszkańcom kraju okupowanego musi zapewnić sam okupant.
Rosji pozostaje zatem prężenie muskułów, czego przykładem chociażby jesienne manewry „Kaukaz 2020”, kiedy to w pobliżu ukraińskiej granicy ćwiczyło 100 tysięcy żołnierzy, 3 tysiące pojazdów opancerzonych oraz 500 jednostek lotnictwa. Ukraińcy alarmują świat, że spragnieni wody Rosjanie szykują się do militarnego ataku i zajęcia dalszych terytoriów ukraińskich, aż do dolnego biegu Dniepru, gdzie biegnie Kanał Północnokrymski. Wydaje się jednak wątpliwe, by Kreml z powodu kłopotów mieszkańców Krymu zdecydował się teraz na tak grubą wojenną awanturę. Tym bardziej że sam remont nieużywanego od lat kanału pociągnąłby za sobą wydatki niemalże tak wysokie jak koszty militarnej inwazji.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki