Wypada zacząć od pożegnania o. Macieja Zięby. Niestety, nie miałem okazji poznać go bliżej osobiście, pomijając kilka wspólnych wystąpień i kolacji. To jednak, co było tym moim drobnym doświadczeniem, pokrywa się całkowicie z opiniami Małgorzaty Bilskiej (s. 22), Michała Szułdrzyńskiego (s. 44 ) i Piotra Zaremby (s. 45 ): rzeczywiście rozstaliśmy się z człowiekiem dla Polski i polskiego katolicyzmu bardzo ważnym. I trudno też nie widzieć w nim – jak podkreślają obaj felietoniści – przede wszystkim człowieka, który swoim autorytetem chciał ludzi jednać. Nie pomimo, ale w różnorodności.
Wiem: dzisiaj brzmi to jak slogan. I że problemem nie jest wcale to, że możemy, czy nawet do pewnego stopnia musimy się różnić – czy to jako obywatele państwa, czy nawet członkowie jednego Kościoła – ale że spór toczy się o to, na ile różnice te są dopuszczalne, aby móc jeszcze mówić o jednej wspólnocie: kościelnej czy narodowej. Właśnie dlatego, że tak postawiony problem należy potraktować poważnie, chciałbym podkreślić, że nie mam ani wrażenia, ani wiedzy, aby o. Maciej Zięba tę różnorodność rozciągał do rozmiarów relatywizmu w kontekście wiary czy moralności i banalnego multi-kulti w kontekście jedności narodowej. Co mu przecież niektórzy tak namiętnie zarzucają. Przekonuje mnie opinia Piotra Zaremby, który również podkreśla, że o. Zięba nie szukał w sporach ideowych jakiegoś „złotego środka”, co byłoby z zasady postawą naiwną i bardzo pragmatyczną. Prawda przestałaby być prawdą i stałaby się kwestią uzgodnienia, uśrednieniem sprzecznych stanowisk do jakiegoś wspólnego mianownika. O. Zięba nie zgodziłby się na tak płytkie ujęcie tego, na czym mu zależało. I na czym ostatecznie opiera się społeczna nauka Kościoła, która nie chce jednoczyć ludzi z pominięciem prawdy, ale właśnie na drodze odkrywania jednej prawdy. Nie zawsze przecież prawdziwe i dobre jest to, co ustawimy pośrodku, między skrajnościami. Zgodnie zresztą ze znanym powiedzeniem Władysława Bartoszewskiego: prawda nie leży pośrodku, ale leży tam, gdzie leży.
O. Zięba wciąż budował więc napięcie ku temu, co ostatecznie wszystkich powinno przekonać do jednej prawdy, nawet jeśli jej odkrywanie trwałoby długo i wymagało wzajemnej zgody na to, że po drodze będziemy znosić niedoskonałości w jej rozpoznaniu, i to po każdej ze stron. Czy Kościół proponuje inne rozwiązanie w kontekście społecznym? Zdecydowanie nie. Mówi dokładnie to samo. Są wartości nienegocjowalne. Nie można chcieć referendum dotyczącego obrony życia, tak jakby istnienie jakiegoś człowieka miało być decyzją większości. Są jednak takie sytuacje, w których jasność co do tego, jak powinno być, nie jest w pełni możliwa. Wówczas potrzebne jest wypracowanie wspólnego stanowiska i wzajemna zgoda stron, że tą drogą pójdziemy, póki nie dojdziemy do innych przekonań. Myślę, że tego właśnie nas o. Zięba uczył: życia w pewnym napięciu wobec tego, co wszyscy widzimy jako dzieło niedoskonałe, bo zawsze jakoś doskonała może być na tej drodze jedność ludzi, którzy się szanują, przyjaźnią czy nawet kochają. Czy nie to właśnie pokazał nam własnym życiem choćby w postawie swojego bardzo odważnego, ale i przemyślanego zaangażowania w czasach „Solidarności”? I czy nie tak kształtował on mentalność młodych intelektualistów w Instytucie Tertio Millennio?
Ale można zapytać mocniej: czy Kościół proponuje inne rozwiązanie dla samego Kościoła? Nie, nie proponuje innej drogi, ale właśnie tę. Bo znowu: wiele jest prawd – tych dotyczących wiary i moralności – które są nienaruszalne, jeśli mamy mówić o jedności wiary i jednym Kościele. Obok nich jest jednak wiele innych postanowień i rozstrzygnięć w Kościele, które wymagają pewnej zgody na taki a nie inny stan rzeczy, który w przyszłości może ulec zmianie. Na tym polega synodalność: to szukanie wspólnej drogi, która nie ustaje, bo wymaga nieustannego precyzowania rozwiązań na dany czas życia Kościoła. Choć powtórzę: „na dany czas” nie znaczy, że to jest czysty pragmatyzm, ale uznanie, że jesteśmy w drodze do coraz lepszego rozpoznania pewnych prawd i praktykowania wynikających z tego odkrycia konsekwencji. To pozornie wygląda jak nieciągnący się chaos, a w rzeczywistości jest to płynny rozwój: czasem jest to korekta, a czasem pogłębienie.
Tak było na przykład w przypadku dopuszczenia Komunii dla osób żyjących w nowych związkach, jeśli zachowają wstrzemięźliwość seksualną. Była to decyzja papieża po synodzie o rodzinie pod przewodnictwem Jana Pawła II. Natomiast ostatni synod o rodzinie, pod przewodnictwem papieża Franciszka, skłonił się do postawienia inaczej tej sprawy: teraz nie tylko ma decydować sama wstrzemięźliwość, choć ta przesłanka pozostaje nadal aktualna, ale możliwe jest przyjęcie Komunii przez osoby żyjące po rozwodzie w nowych związkach, jeśli ich sytuacja nie może ulec zmianie. A jeśliby mogła, to pogarszając, a nie naprawiając konkretną sytuację rodzinną: na przykład, jeśli w nowych związkach osób rozwiedzionych byłyby dzieci. Rozejście się osób żyjących w takiej sytuacji rodzinnej byłoby na pewno z krzywdą dla ich dzieci. Choć i tu warto podkreślić, że każda z tych sytuacji wymaga rozeznania, co papież Franciszek wyraźnie podkreśla w adhortacji posynodalnej Amoris laetitia.
Zadaniem więc raczej soborów jest definiowanie prawd, które należy uznać za niezmienne, choć i one stanowią zwykle pewną niewielką część soborowego nauczania. Zawsze też oczywiście sam papież zachowuje prawo do definiowania prawd niezmiennych, jeśli w ten sposób wyraża wiarę całego Kościoła, a więc w jedności z całym kolegium biskupów.
Rozpisuję się na temat prawdy i drogi, która do niej prowadzi – i tej w państwie, i tej w Kościele – ponieważ jedna z ważniejszych nauk, jakie pozostawił nam o. Zięba, dotyczy właśnie takiego sposobu myślenia. A że w teorii brzmi to w miarę klarownie, a w praktyce jest bardzo trudne, to pokazuje nam przytoczony przykład z Komunią dla rozwiedzionych. Ileż burzliwych rozmów i osądów papieża o niezgodność z tradycją katolicką. Spór o prawdę jest sporem dobrym. Jedno to jednak stać na straży czystości prawdy, a drugie to nie dopuszczać możliwości, że prawda może być przez nas odkrywana głębiej, a co za tym idzie, możliwości zmian w praktyce życia chrześcijańskiego.
O. Macieja Zięby będzie nam choćby z tego powodu bardzo brakować. Nie z wszystkim, co mówił i robił, trzeba się oczywiście zgadzać, ale trudno nie przyznać mu zasług na polu budowania w Polsce i w Kościele takiej właśnie wrażliwości. Która – podkreślę to jeszcze raz – jest nauczaniem Kościoła. Szczególnie wyrażonym w dokumentach Soboru Watykańskiego II, a nie prywatnym poglądem o. Zięby. On natomiast na pewno starał się stosować ją w konkretnej rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Może to być ocenione różnie co do efektów, ale nie co do samej zasady. Choć mnie osobiście również na poziomie efektów bardzo podejście o. Zięby odpowiadało. Pewnie dlatego, że było tak bardzo przesiąknięte myśleniem Jana Pawła II, które nie kontrastowało z drogą, na jakiej Kościół prowadzi dziś papież Franciszek. Ten kontrast bowiem radykalnie pojawia się dopiero tam – mimo istnienia nie tak znaczących, acz realnych różnic i akcentów między dwoma papieżami – gdzie Jana Pawła II czyta się w izolacji, ale nie na tle całej nauki Kościoła albo z pominięciem nauczania ostatniego Soboru. O. Zięba tej integralności nauczania Jana Pawła II bardzo pilnował. Pewnie dlatego było mi zwyczajnie przykro, że na jego pogrzebie nie było oficjalnych przedstawicieli polskiego episkopatu. Że nie został on wystarczająco mocno – myślę, że nieadekwatnie do zasług – zauważony w chwili jego odejścia przez instytucjonalny Kościół w Polsce.
Chcę więc w swoim własnym imieniu i redakcji „Przewodnika” pożegnać z żalem i nadzieją człowieka bardzo dla nas ważnego. Kogoś, kogo będzie nam wszystkim, poszukującym wcielenia w polską rzeczywistość nauk i wrażliwości Jana Pawła II i Soboru Watykańskiego II, bardzo brakować.