Logo Przewdonik Katolicki

Uśpiona czujność

Monika Białkowska
fot. Molly Ferguson Art/Adobe Stock

Krytyczny błąd Kościoła w Polsce polegał na tym, że ucieszył się samą zmianą prawa, a pominął fakt, jakimi metodami zostało ono wprowadzone. Ta historia jednak – choć brzmi to dzisiaj życzeniowo – może mieć świetlany finał.

Być może komuś ta opowieść wyda się nieadekwatna do sytuacji albo wręcz niepoważna. Mimo to właśnie od niej chcę zacząć. 
W 966 r. książę Mieszko przyjął chrzest, wraz z nim ochrzcili się jego wojowie i dwór, i na tym w zasadzie się skończyło. Dopiero książę Bolesław postanowił chrześcijanami uczynić już nie tylko dwór, ale i mieszkańców podległych sobie ziem. Zaczęła się chrystianizacja. 

Prawo bez miłości
Jako że w księstwie nie było rzeszy kapłanów, którzy mogliby iść i nauczać, Bolesław nowe obyczaje wprowadzać zaczął sam i siłą. I to był podwójny błąd, który powracać będzie przez wieki. Po pierwsze: wprowadzenie prawa, które nie ma umocowania w przekonaniu społecznym, nie wynika z umowy społecznej. Po drugie: oparcie religijności na sile i autorytecie władzy świeckiej. Ceną za te błędy jest odrzucenie prawa, które nie wynika z umowy, i odrzucenie religii, która nie żyje własną siłą. W młodym państwie Chrobrego proces ten zaszedł bardzo szybko. 
Dawne świątynie były palone, a ludzie karani za łamanie nowych przykazań. Zdradzający żonę przybijany był do mostu (jak to dokładnie wyglądało, nie będę opisywać, żeby nie zostać osądzoną o obsceniczność), a książę zezwalał, by w zasięgu jego ręki zostawić ostry nóż – dla wolności wyboru, czy nieszczęśnik woli odciąć sobie pewną część ciała, czy raczej popełnić samobójstwo. Kobietom przyłapanym na nierządzie również obcinano wstydliwą część ciała, wieszając ją zaraz przy drzwiach jej domu. Kto nie przestrzegał licznych postów, temu po prostu wybijano zęby. Wprawdzie te opowieści pochodzą z kroniki Thietmara, biskupa i historyka z Magdeburga, który nie był Chrobremu przychylny, jednakże jego opowieść pozwala przyjąć, że chrystianizacja prowadzona przez Chrobrego nie była procesem łagodnym i pełnym miłości. Nie była też procesem skutecznym. 

Reakcja pogańska
Kiedy w roku 1038 polskie ziemie najechał czeski książę Brzetysław, w dużej mierze na jego sukces złożył się bunt poddanych Chrobrego, owych nowych „chrześcijan”. Niechętni książęcym prawom, przymuszani do spraw, których nie rozumieli, wykorzystali pierwszą okazję, żeby wrócić do swoich dawnych obyczajów – choćby za cenę stanięcia po stronie obcego władcy. Historia mówi tu o reakcji pogańskiej i o tym, że zniszczone zostało wszystko: łącznie z katedrą w Gnieźnie, w której dawnych murach zamieszkały dzikie zwierzęta. Dzieło Mieszka i Bolesława, jakkolwiek dziś nieczczone, w rzeczywistości skończyło się fiaskiem. Rozpadło się zarówno państwo, jak i struktura kościelna. Jeśli dziś jesteśmy chrześcijanami, to przede wszystkim dzięki Kazimierzowi Odnowicielowi, który pomny popełnionych wcześniej błędów inaczej wprowadzał chrześcijańskie prawa. Sprowadził do Polski zakonników, benedyktynów, którzy najpierw zaczynali wśród ludzi żyć, rozumieć ich, a potem dzielić się z nimi tym, co mieli: technologią lepszej uprawy ziemi, czytaniem i pisaniem – oraz Ewangelią. Nie karali. Nie zmuszali. Pokazywali Ewangelię jako wartość, która może zmienić życie. I dopiero to sprawiało, że ludzie zaczynali wybierać Chrystusa. 
Lekcja z początków państwa polskiego tylko pozornie nie przystaje do współczesności. W rzeczywistości pokazuje ona – w nieco uproszczonych okolicznościach – w jakiej sytuacji znaleźliśmy się dziś. Oto władza świecka wprowadza prawo, które nie ma umocowania w świadomości moralnej społeczeństwa. W efekcie następuje bunt społeczny, kierowany z jednakową siłą przeciwko władzy i Kościołowi. I zapewne biorą w tym buncie udział również ci, którzy odrzucają wprost godność dziecka poczętego jako osoby ludzkiej – co jest jedną z fundamentalnych prawd nauczania Kościoła – i że to właśnie moralna jednoznaczność Kościoła w tym punkcie budzi sprzeciw i wybierają dla siebie inną drogę. Uproszczeniem jest jednak uznać, że to, czego jesteśmy świadkami, to tylko zwyczajne działanie zła w świecie. Takie uproszczenie nie pozwoli nam zauważyć, że problem może być dużo głębszy i dużo bardziej dla Kościoła niebezpieczny.

Od wyboru do urodzenia
Nie trzeba być wrogiem Kościoła, by zauważyć, że przez wieki stracił on swoją żywotną moc opartą na Ewangelii, a swą siłę zbudował na zgoła innych fundamentach. Pisał o tym już młody Joseph Ratzinger – i pozostał swojej myśli wierny, skoro zdecydował się młodzieńczy tekst umieścić już jako papież w swojej książce pisanej z Peterem Seewaldem, zatytułowanej Ostatnie rozmowy. 
Na początku chrześcijaństwa wiara nie była dla nikogo oczywista. Nikt nie rodził się w chrześcijańskiej rodzinie, od dzieciństwa uczony pacierza i prowadzony na niedzielną Mszę. Wiara w Jezusa była osobistą decyzją, podejmowaną ze świadomością, że być może trzeba będzie zapłacić za nią wysoką cenę, aż po męczeństwo.
Pierwszym momentem, który zaczął to zmieniać, był rok 313 i wydany przez Konstantyna edykt mediolański. Cesarz wprowadził w swoim państwie wolność wyznania. Sprawił w ten sposób, że chrześcijaństwo przestało być religią wykluczonych, religią, która kosztuje, za którą zapłacić można było męczeństwem. To był moment z jednej strony dla chrześcijaństwa niezwykle szczęśliwy: mogło ono wybuchnąć i rozlać się po całym świecie, mogło zacząć kształtować całe życie społeczne, formułować prawo, tworzyć to wszystko, co dziś szeroko nazywa się kulturą chrześcijańską. Mogło zacząć przepajać Ewangelią cały świat. Z drugiej strony był to jednak moment niezwykle groźny i nie wiadomo, czy ktokolwiek wtedy zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Oto chrześcijaństwo – wyrosłe przecież na Jezusie, który mówił, że Królestwo Jego nie jest z tego świata – mogło zacząć się w tym świecie wygodnie mościć. Żeby rozlać się po świecie, formować kulturę, prawo i społeczeństwo, musiało choćby częściowo przyjąć ziemskie reguły gry. Z czasem tych reguł stawało się coraz więcej. 

Kościół pogan
Już w średniowieczu ówczesna Europa i Kościół stały się niemal tożsame. Życie religijne, społeczne, kulturowe, polityczne – wszystko to stanowiło spójną całość, kierowaną wolą książąt i biskupów. Poza tą całością nie było nic, żadnej alternatywy. Chrześcijaństwa nie można było wybrać ani odrzucić: chrześcijaninem człowiek się rodził, rodząc się w określonym czasie i miejscu. Jeśli ktoś odkrywał w religijności jej wewnętrzną moc, jeśli wchodził w relację z Jezusem i na niej opierał swoją duchowość, prawdopodobnie nawet zostawał świętym. Ale to odkrywanie nie było konieczne. Wiarę przekazywano z pokolenia na pokolenie jako model zachowań społeczno-religijnych: wiedzy, wierzeń, praktyk, zwyczajów i obyczajów. Kto je wypełniał, był „wierzącym”, „katolikiem”, „chrześcijaninem”. Kościół, zajęty przemienianiem świata, katechizowaniem, rozwijaniem kolejnych nabożeństw, formułowaniem kolejnych dogmatów, tworzeniem sieci szkół, szpitali i przytułków, zyskał uprzywilejowaną pozycję społeczną, która mu to wszystko umożliwiała, nie spostrzegł, że jego wierni pod zewnętrzną formą posłuszeństwa Kościołowi być może nie mają już owej pierwotnej, osobistej decyzji, której oczekiwał Jezus, kiedy mówił „pójdź za mną”. 
Ratzinger nazywa jednak ich obecność „niechcianą przynależnością do Kościoła” – przynależnością, za którą nie stoi osobisty wybór i wiara. Zaraz potem zauważa, że dziś już trudno uwierzyć, że w takiej przynależności kryje się rzeczywistość zbawcza. Nie można być zbawionym dlatego tylko, że człowiek urodził się w tym a nie innym miejscu, w którym co niedzielę „chodziło się” do kościoła. To po prostu za mało. Młody Ratzinger pisał, że taki stan trwa do dziś i był przy tym bardzo radykalny: nazywał go wprost nowym pogaństwem, Kościołem pogan, którzy nazywają się chrześcijanami czy pogaństwem krzewiącym się w samym sercu Kościoła. Czy wskazywał drogę ratunku dla Kościoła? Tak. Ma być nią zerwanie wygodnej dla Kościoła symbiozy ze światem: odważne zrzeczenie się obciążających wiarygodność Kościoła przywilejów społecznych – do czego wyraźnie wzywał już Sobór Watykański II, pozbycie się zbędnego bogactwa oraz umocnienie jego autorytetu moralnego i duchowego. Inaczej nadal to poganie będą żyć w Kościele w przekonaniu, że są chrześcijanami. 

Powrót do historii
To, o czym pisał młody Joseph Ratzinger, dzieje się tu i teraz. Można rozumieć język gotyckich katedr, rozpoznawać imiona biblijnych postaci, a pośród setek przedmiotów odnaleźć różaniec i medalik. Można brać udział w chrześcijańskich świętach, wyznaczających rytm roku i w rodzinnych uroczystościach, których teoretycznym przynajmniej motywem pozostają sakramenty. Można podlegać prawu opartemu w dużej mierze na chrześcijańskich wartościach, ba – chodzić w niedzielę do kościoła i być dumnym z wielkiej Polski katolickiej – a jednocześnie być człowiekiem niewierzącym, w którego sercu nie ma decyzji życia jak Jezus, kochania jak Jezus i pójścia za Nim na krzyż. Taki właśnie jest skutek życia w społeczeństwie, wyrastającym w chrześcijańskiej kulturze dobrych obyczajów, która nie sięga ludzkich sumień. To, co daje poczucie bezpieczeństwa, jednocześnie usypia czujność. 
Dziś możemy już chyba przyznać otwarcie, że nasza czujność została uśpiona podwójnie. Wierni Kościoła okazują się nie do końca wierni Ewangelii. Tych, którzy jednoznacznie przyjmują słowa „nie zabijaj”, jest coraz mniej. Jednocześnie tak głęboko weszliśmy w romans z władzą świecką, że społeczny bunt przeciwko niej jest jednocześnie odrzuceniem Kościoła. To nic innego, jak powrót do historii księcia Bolesława i nowa reakcja pogańska, która dzieje się w roku 2020. 

Prawo i duch
Krytyczny błąd, który Kościół w Polsce dziś popełnił, polega na tym, że kiedy władza świecka wprowadzała prawo siłą, bez dialogu społecznego czy nawet dyskusji w parlamencie – powołując się przy tym na chrześcijańskie wartości – Kościół ucieszył się osiągniętym celem, pomijając wiarygodność prowadzących do niego środków. Tym samym ściągając gniew społeczny również na siebie. Nie rozpoznał, że wartości bronić powinien jednoznacznie, ale na innej drodze. I nie dlatego, że któryś z publicystów, polityków czy nawet największych moralnych autorytetów tak uważa, ale że takie jest współczesne nauczanie Kościoła. 
Kiedy Kościół stawia wysokie wymagania moralne w społeczeństwie, w którym religijność jest w dużej mierze obyczajowa, to musi się skończyć buntem. Jeśli w ludziach nie ma wewnętrznego przekonania co do ich fundamentalnej słuszności, najświętsze nawet i najbardziej sprawiedliwe prawo zostanie odrzucone. 
Nie znaczy to, że prawo może być niemoralne czy budowane bez wartości. Znaczy to, że najpierw trzeba o owych wartościach mówić, wprowadzić je do społecznego krwiobiegu. Bez dialogu i zmiany społecznej mentalności stanowienie prawa będzie nieskuteczne. I nawet, jeśli owo prawo narzucone zostanie jednemu pokoleniu, następne odreaguje to przy najbliższej okazji, powodując jeszcze większe szkody. 
Dowodem na to, że właśnie taka powinna być kolejność roztropnego prawodawstwa, jest zakwestionowana właśnie ustawa o ochronie życia. Kiedy na początku lat 90. podejmowano ten temat, większość społeczeństwa, ukształtowania w PRL, gdzie aborcja była dostępna na życzenie, była ustawie zdecydowanie przeciwna i domagała się zachowania status quo. Kilka lat niezwykle trudnej debaty i wymiany argumentów sprawiło, że kiedy ustawa o ochronie życia (nazywana dziś kompromisem aborcyjnym) była głosowana, większość Polaków opowiadała się za jej przyjęciem. Więcej: ta sama trudna debata spowodowała zmianę mentalności na tyle trwałą, że ustawa przez blisko trzydzieści lat zmieniających się rządów pozostawała nietknięta, a dziś jej zmiana budzi ogromny sprzeciw. Prawdziwym problemem nie jest nienawiść Polaków do życia. Prawdziwym problemem jest sama zmiana formy, to znaczy prawa, bez wcześniejszej zmiany serc. 

Kościół z partią przegrywa
Co będzie dalej z władzą, nie wiem. Ważniejszym dla mnie pytaniem jest, co będzie dalej z Kościołem w Polsce. I paradoksalnie w tym, co się właśnie dzieje, widzę nadzieję. Oto upada obyczajowy mit Polaka i katolika. Nadwyrężony, mówiąc delikatnie, jest również społeczny autorytet instytucjonalnego Kościoła – przynajmniej w tym wymiarze, w jakim oparł się on na autorytecie politycznym. Benedykt XVI pisał: „W ostatecznym rozrachunku cena, jaką płaci się za stapianie się wiary z władzą polityczną, zawsze polega na oddaniu się wiary na służbę władzy i na konieczności przyjęcia jej kryteriów”. 
Na naszych oczach sprawdzają się dziś również słowa abp. Stanisława Gądeckiego sprzed kilku lat: „Kościół, który związuje się z partią, przegrywa wraz z przegranymi wyborami tej partii”. Okazuje się tylko, że nie musieliśmy czekać do wyborów, by się o tym przekonać. 
Ten czarny scenariusz może mieć jednak swój happy end. Jeśli upada tylko to, co było postawione na ziemskich fundamentach, w czym przez wieki zalęgły się błędy i słabości, jeśli upada to, co w gruncie rzeczy było tylko zewnętrzną formą – to jest w tym nadzieja. Kto naprawdę wierzy w życiodajną moc Ewangelii, zrozumie, że będzie ona działać w najbardziej nawet niekorzystnych warunkach. Dlatego drogą dla Kościoła nie może być dziś próba ponownego połączenia swoich sił z siłami świata. Nie może być nią kontynuacja podpierania swojego autorytetu polityczną władzą. Droga Kościoła przyszłości może być tylko jedna. To ewangelizacja; prowadzenie ku nawróceniu każdego człowieka najpierw i przede wszystkim w jego wymiarze osobistym. Dalszym skutkiem ewangelizacji będzie bowiem autentyczna zmiana mentalności w wymiarze społecznym.

Przemieniać serca
Czy to znaczy, że Kościół zrezygnować powinien z przemieniania tego świata? Kultura nadal powinna być polem działania duszpasterskiego. Działanie to jednak musi być czymś dużo więcej niż podtrzymywanie tradycyjnych obyczajów i wspominanie światłej historii. Polegać musi na budzeniu sumień ludzi – również tych, którym z Kościołem jest nie po drodze – żeby oni świat przemieniali. 
Nie ma innej drogi: po tak silnym nadwyrężeniu autorytetu „Kościoła konstantyńskiego” prawdziwy autorytet Kościoła może budować się przede wszystkim przez dialog i ewangelizację – nawet jeśli sam dialog niejednokrotnie będzie wobec dominującej kultury bardzo krytyczny, nawet jeśli będzie dla samego Kościoła wymagający. 
Czy Kościół w ten sposób wyrzeknie się prawdy? Czy zrezygnuje z jej głoszenia, idąc ze światem na kompromis? Nie. Jezus mówi: „Nie bójcie się” i zaprasza nas do tego, żeby jego Kościół zaczął chodzić po wodzie: bez ziemskich zabezpieczeń, które dały mu fałszywe poczucie bezpieczeństwa i uzależniły od siebie. Wtedy będzie naprawdę Jego Kościołem.  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki