Tej rozmowy nie zapomniałem. W roku 2016 miałem przyjemność rozmawiać z grupą gimnazjalistów z jednej z warszawskich szkół katolickich. Cały ten dialog był ciekawy. Jeden z chłopców powiedział: „My w tej chwili jesteśmy przeciwni aborcji, właściwie konserwatywni. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Ale to się zmieni. Jest coś takiego jak zasada wahadła”.
No i stało się: zasada wahadła działa. Można się do woli dziwić, dlaczego młodzi ludzie, stroniący od manifestacji antypisowskich w poprzednich latach, tak emocjonalnie uznali walkę z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego za własną. Czy przemówiły do nich interpretacje tego wyroku, przedstawiające go jako bezduszny akt stanowienia formalnego prawa, nieuwzględniający życiowych komplikacji? Czy przez kilka lat młodzi ludzie, pomawiani dopiero co o „konserwatyzm”, zmienili się aż tak bardzo. W końcu kto jak nie oni, mogą sympatyzować z przekonaniem, że przyjemność, życiowe ułatwienia, szczęście za każdą cenę są ważniejsze niż cokolwiek innego?
A może to narastające poczucie, że prawicowa władza jest sklerotyczna, niezdolna do dialogu z kimkolwiek, nieestetyczna? Nie wiem. I nie będę się podlizywał młodzieży, którą i tak dyryguje nieco starsze pokolenie, a którym szkoły i uczelnie ułatwiają protesty jak mogą. Te protesty uważam za chwilami żenujące co do formy, infantylne, skrojone według poetyki topornych memów. Kiedy zaś widzę, jak się gibają w takt muzyki na ulicach, skłonny jestem ulec innym podejrzeniom: że szukają mocnych wrażeń, że wyjście na ulice to okazja do oderwania się od nudy pandemicznych ograniczeń.
Jeśli uczestniczą w atakach na kościoły czy mazaniu historycznych pomników (zapewne dotyczy to mniejszości z nich), myślę o nich jako o nieświadomych ofiarach najprymitywniejszego folkloru cechującego antykulturę internetu. Budzi to skądinąd falę obrachunków. Rozważań, że to porażka szkoły, rodziców czy kościelnej katechezy. Jest w tym jakaś racja, ale nie absolutyzowałbym tego bicia się w piersi. Możliwe, że to triumf czegoś, czego nie dało się uniknąć. Bo tak zmienia się cywilizacja. A walka z tym, to być może wyczyn na miarę – amerykańska metafora – przeciwstawienia się trąbie powietrznej przy użyciu parasola.
I nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie dodał. Nieraz w historii starsze pokolenia, czy ich części, miały poczucie przerwania dialogu z młodymi, nawet cywilizacyjnej obcości. Nie jest tak, że młodzi mają z definicji rację. Ale też przekonanie, że można na tej obcości coś budować, jest absurdem. Poza wszystkim ja nie przestaję lubić młodych ludzi. I to jest chyba punkt wyjścia do tego, żeby próbować rozmaite przepaści niwelować.
Nie jestem pewien, czy istnieje uniwersalna recepta na to niwelowanie. Może młodzi potrzebują własnego, pokoleniowego mitu założycielskiego i samym marudzeniem nie da się im tego odebrać. Nieuchronność pewnych zjawisk nie zwalnia nas z mądrych reakcji. W końcu teoria wahadła zakłada, że coś jest do uratowania.
Kiedy słyszę, jak nowy minister edukacji i nauki reaguje pomstowaniem na „lewackie” szkoły i uczelnie, myślę sobie, że dolewa benzyny do ognia. Naprawdę wierzy, że dodanie do szkolnej podstawy programowej tekstów Jana Pawła II to recepta na przyspieszone wychowanie? A może skończy się wrażeniem, że nasz wielki papież to jedno więcej narzędzie opresji? Naprawdę nie ma niczego mądrzejszego do zaoferowania? Naprawdę trzeba to robić tak topornie? Potrzebna jest odwaga lwa, ale i mądrość lisa. Tylko chyba od tej władzy nie można tego wymagać.