W cieniu postępującej pandemii COVID-19 oraz burzliwych protestów przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji miało miejsce jeszcze jedno, brzemienne w skutki wydarzenie. Największy związek zawodowy NSZZ „Solidarność” opuścił Radę Dialogu Społecznego (RDS), wycofując wszystkich swoich członków z tego ciała. RDS jest podstawowym forum prowadzenia konsultacji między rządem, pracownikami i pracodawcami w kluczowych sprawach dotyczących gospodarki. Wyjście z niego przedstawicieli „Solidarności” właściwie pozbawia RDS sensu istnienia, gdyż wszystkie podjęte przez nią ustalenia będą teraz podważane przez związkowców.
Niestety to kolejny dowód na to, że Polacy przestają ze sobą rozmawiać o sprawach publicznych, a zamiast tego zaczynamy się na siebie obrażać i wykrzykiwać oskarżenia oraz groźby. Jeśli Rada Dialogu Społecznego na trwałe przestanie być platformą uzgadniania interesów poszczególnych stron, to o spokoju w czasie pandemii możemy zapomnieć i grozić nam będzie fala strajków.
Powtórka z historii
Przed powstaniem RDS jej funkcje sprawowała Trójstronna Komisja ds. Społeczno-Gospodarczych. Miała ona niemal bliźniacze zadania: opiniowała rozwiązania ekonomiczne wprowadzane na szczeblu państwa, takie jak wysokość przyszłorocznej płacy minimalnej, budżet państwa czy zmiany podatkowe. W jej skład wchodzili przedstawiciele rządu (przede wszystkim minister pracy), pracodawców oraz trzech największych związków zawodowych: NSZZ „Solidarność”, OPZZ oraz Forum Związków Zawodowych. Działała ona de facto pod egidą Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej.
W 2013 r. przedstawiciele związków zawodowych opuścili zebranie Komisji Trójstronnej i ogłosili, że do odwołania zawieszają swoje uczestnictwo. Na ten krok zapowiadało się już od dłuższego czasu. Związkowcy zwracali uwagę, że komisja jedynie markuje dialog społeczny, a finalnie wszystkie decyzje i tak podejmuje jednostronnie władza. Związki zawodowe miały już też serdecznie dosyć, że ich postulaty – oskładkowanie umów cywilnoprawnych, zakaz handlu w niedzielę czy minimalna stawka godzinowa – były regularnie zbywane. Szalę przeważyły plany deregulacji kodeksu pracy, których celem było uelastycznienie czasu pracy. Związki zawodowe uznały, że i tak nie są w stanie przebić się ze swoimi argumentami, więc po prostu przestały się pojawiać na zebraniach.
Strona rządowa także miała swoje argumenty. Wskazywała, że po jej stronie jest legitymacja społeczna, więc to ona ma faktyczne prawo do podejmowania ostatecznych decyzji. Ówczesny premier Donald Tusk zwracał uwagę, że dialog społeczny nie może wyglądać tak, że związkowcy przychodzą na komisję i przekazują, co należy zrobić, a czego nie.
Efektem zerwania dialogu społecznego były liczne strajki, które przetoczyły się przez Polskę. Już w lecie odbyła się pikieta w Warszawie, jednak kulminacja nadeszła we wrześniu, gdy pod hasłem „Dość lekceważenia społeczeństwa” na ulicach Warszawy przez trzy dni demonstrowało w sumie 200 tys. osób (według danych przytaczanych przez związkowców). W 2014 r. miały miejsce seryjne protesty górników w Katowicach, Sosnowcu i Warszawie, które pojawiały się także w kolejnym roku.
Rada zamiast Komisji
Żeby uzdrowić sytuację i niejako rozpocząć rozmowę od początku, w 2015 r. w miejsce Komisji Trójstronnej wprowadzono Radę Dialogu Społecznego. Nowe ciało rozpoczęło działalność pod egidą prezydenta RP, co miało zapewnić bezstronność prowadzenia dyskusji, która wcześniej była przechylona mocno na stronę rządową. Tym razem premier i jego delegowani mieli być już jedynie jedną ze stron dialogu, a nie równocześnie stroną i moderatorem – a tak było przed 2015 r. Członków RDS powołuje i odwołuje prezydent na wniosek każdej ze stron, a więc pracodawców, związków zawodowych oraz premiera. Dodatkowo prezydent powołuje także swoich przedstawicieli oraz delegatów Narodowego Banku Polskiego i Głównego Urzędu Statystycznego.
Dialog w RDS zaczął toczyć się względnie sprawnie, choć też nie bez problemów. Związki od początku zgłaszały, że Rada jest znów podporządkowana finansowo rządowi i należy powołać niezależny Urząd Rzecznika Dialogu Społecznego, który zapewniałby jej warunki organizacyjne i finansowe. Pracodawcy i związkowcy narzekali na zbyt małe kompetencje Rady i proponowali chociażby nadanie jej prawa do zarządzania dwoma funduszami pochodzącymi ze składek – Funduszem Pracy (z którego finansowane są m.in. zasiłki dla bezrobotnych) oraz Funduszem Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
Niestety, zamiast uniezależnienia Rady i nadania jej autentycznie społecznego charakteru, na początku pandemii koronawirusa miało miejsce coś odwrotnego. Przy okazji wprowadzania przepisów antycovidowych rządzący nadali premierowi prawo do odwoływania każdego członka RDS. Tak więc rząd znów stał się nie tylko stroną, ale też moderatorem dialogu. Przepisy te spotkały się ze sprzeciwem m.in. rzecznika praw obywatelskich, który uznał, że naruszają one zasady demokratycznego państwa prawnego oraz zasadę zaufania obywateli do państwa. Dużo dalej poszedł szef „Solidarności” Piotr Duda, który otwarcie stwierdził, że jego związek takich rzeczy nie zapomina i wyciągnie konsekwencje w najbliższej przyszłości.
Przepisy te wzbudziły wątpliwości także samego prezydenta Andrzeja Dudy, który przesłał je do Trybunału Konstytucyjnego. Zrobił to jednak w trybie kontroli następczej, a więc po podpisaniu ustawy. Nie zablokowało więc to ich wejścia w życie. Trudno jednak się dziwić prezydentowi – zawetowanie całej ustawy zablokowałoby też wejście w życie tarcz antykryzysowych. Rządzący więc niejako wymusili zgodę prezydenta na przepisy zmniejszające jego wpływ na RDS, umieszczając je w jednej ustawie z antykryzysowymi pakietami osłonowymi dla obywateli i przedsiębiorstw.
Wrócić do stołu
Ostatnie odejście od stołu związków zawodowych skończyło się serią strajków. Jeśli teraz historia się powtórzy, to konsekwencje mogą być trudne do oszacowania. Mamy nie tylko pandemię, ale też pandemiczny kryzys gospodarczy. W takiej sytuacji wprowadzane rozwiązania muszą mieć szerokie poparcie społeczne. Bez związków w RDS trudno o nim w ogóle mówić. Rozwiązaniem na krótką metę mogłoby być jak najszybsze procedowanie wniosku prezydenta przez Trybunał Konstytucyjny. Problem w tym, że obecnie TK jest uznawany za podległy rządzącym, więc nawet jego wyrok może nie uspokoić sytuacji.
Rozwiązaniem powinna być więc kolejna już reforma dialogu społecznego w Polsce. I utworzenie niezależnego Urzędu Rzecznika Dialogu Społecznego, na kształt Rzecznika Praw Obywatelskich. Powinien być nieodwoływalny, mieć osobny budżet i być wybierany na kilkuletnią kadencję przez przedstawicieli trzech stron dialogu społecznego w demokratycznym głosowaniu. Każda ze stron powinna mieć równą liczbę głosów. Rzecznik następnie moderowałby dyskusję w Radzie Dialogu Społecznego, która także podejmowałaby swoje decyzje demokratycznie. Jej uchwały powinny być obligatoryjne w kluczowych kwestiach, takich jak wysokość płacy minimalnej, zmiany kodeksu pracy czy wysokość świadczeń dla bezrobotnych. Dzięki temu skończylibyśmy z fasadą dialogu, czyli sytuacją, w której trzy strony rozmawiają, a potem decyzję podejmuje tylko jedna z nich – ta rządowa.
Gdyby taka formuła się sprawdziła, stopniowo można by rozszerzać kompetencje RDS o dodatkowe obszary życia społecznego. A także rozszerzać jej skład o przedstawicieli organizacji pozarządowych, także wybieranych demokratycznie przez polskie NGO-sy. Gdyby kluczowe decyzje w Polsce poprzedzone były publiczną debatą różnych środowisk i miały szerokie i zinstytucjonalizowane poparcie społeczne, obywatele mieliby mniej powodów, żeby wychodzić na ulice. A to w obecnych, burzliwych czasach, wartość nie do przecenienia.