Logo Przewdonik Katolicki

Do szkoły marsz!

Jacek Borkowicz
Ezekiel, Idriss i Faiz uczą się w jednej z paryskich podstawówek. W przyszłym roku 50 tys. ich rówieśników, uczących się w domach będzie musiało pójść do szkół fot. Veronique de Viguerie/Getty Images

Francuzi likwidują nauczanie domowe. Zapowiedź prezydenta Macrona poruszyła dziesiątki tysięcy francuskich rodziców. W tle tego konfliktu czai się również problem o wiele istotniejszy: stosunek państwa do wolności obywatelskich.

Od września 2021 r. na francuskie drogi przybędzie fala dzieci z tornistrami, które do tej pory odbierały edukację w kręgu własnej rodziny. Nowe rozporządzenie, zapowiedziane przez prezydenta, zwalnia z obowiązku uczęszczania do publicznej szkoły jedynie dzieci z trwałym kalectwem lub inną, poważną i widoczną chorobą, która w oczywisty sposób uniemożliwia im pobieranie nauki w klasie. Wszystkie pozostałe będą musiały „zintegrować się” w myśl zwężanego właśnie państwowego programu nauczania.

To było dawno i nieprawda…
System, jaki obowiązywał tam do tej pory, opierał się na tzw. ustawie Ferry’ego z 1882 r. Francja wprowadzając obowiązek szkolny, podzieliła wtedy nauczanie na trzy filary: szkoły publiczne, czyli państwowe, szkoły prywatne oraz nauczanie domowe, zwane też rodzinnym. Konieczność tego zróżnicowania uzasadniano wtedy zasadą wolności edukacji, której nie powinny bez potrzeby ograniczać sztywne ramy systemu państwowego. Francuzi przez pokolenia dumni byli z takiego właśnie, obywatelskiego uregulowania problemu zaprowadzenia obowiązku szkolnego, podobnie jak z ustawy z 1905 r., która oddzielała Kościół od państwa, a która do dziś pozostaje fundamentem stosunku francuskiego państwa do religii.
W kraju tym nauczanie domowe jest popularną formą edukacji. Co więcej, jego zasięg zaczął właśnie gwałtownie wzrastać. O ile zaledwie dwa lata temu objętych nim było 35 tys. dzieci, w roku bieżącym liczba ta przekroczyła 50 tys., co daje pół procenta ogółu francuskich dzieci szkolnych. Już zatem gołym okiem widać, że mamy tu do czynienia z instytucją zdrową i kwitnącą.
Dlaczego zatem prezydent Macron postanowił ją zlikwidować, i to w sposób drastyczny, bo jednorazową decyzją administracyjną? Otóż z powodu „islamskich radykałów”, którzy rzekomo poprzez domowe nauczanie zdobywają coraz większy posłuch wśród dzieci imigrantów. „Szkolni inspektorzy – powiedział Macron – których zadaniem jest okresowe sprawdzanie umiejętności takich dzieci, odkrywają podobno, i to regularnie, liczne osoby pozostające «poza systemem» i uczące się od domorosłych imamów, jak wprowadzić we Francji zasady szariatu”.
Nie pierwszy to raz za błędy nielicznych państwo obejmuje karą wszystkich obywateli. Zresztą diagnoza Macrona jest nieprawdziwa. Udowodnił to chociażby Lionel Devic, prezes „Fondation pour l’Ecole”, który stwierdził, iż „wyraźnie ustalono, że ani jeden sprawca ataków terrorystycznych we Francji nie pochodził z niezależnych szkół”.

Omnipotencja państwa
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że francuskie państwo, w swoim przekonaniu, wcale błędu nie popełnia. To jego kolejny krok na drodze zimnej i wyrachowanej polityki społecznej.
Mało kto pamięta, że pojęcie obowiązku szkolnego bynajmniej nie oznacza obowiązku posyłania do szkoły, lecz obowiązek udzielenia dziecku edukacji na poziomie, który umożliwi mu w przyszłości funkcjonowanie jako obywatelowi. W tym układzie państwo zobowiązane jest udzielić pomocy tylko w wypadkach uznanych za niezbędne, to znaczy takie, w których nikt inny wyręczyć go nie może (zasada pomocniczości). W myśl tego rozumowania rozwój domowej edukacji powinien być państwu na rękę, chociażby z tego powodu, że ceduje na samych rodziców poważne wysiłki, w postaci czasu pracy lub wyłożonych funduszy. Rzecz w tym, że rząd Macrona rozumuje zupełnie „w poprzek” tej logiki. To państwo rzekomo jest od tego, aby obywateli wychowywać, zatem wszelkie próby wyrwania dzieci spod jego kontroli budzą poważny niepokój w ministerstwie oświaty. Dzieci bowiem, jak wiadomo, to najbardziej plastyczny „materiał wychowawczy”. Czego nauczy się ich za młodu, tym będą kierowały się jako dorośli.
To właśnie wzmaganiu państwowej omnipotencji służyć ma podjęta przed kilkoma laty reforma, wydłużająca inicjalny okres wstępowania w wiek obowiązku szkolnego z sześciu do trzech lat. Warto to wyraźnie powtórzyć: we Francji już teraz trzylatki wychodzą spod opieki rodziców, by większość dnia (mówimy tu oczywiście o czasie sprzed koronawirusa) spędzać pod opieką osób wdrażających sztywny i centralistycznie opracowany program edukacji. Jeśli dodamy do tego chociażby taki szczegół, że rodzicom oddającym dziecko do szkoły nie wolno przekroczyć jej progu – całość zaczyna budzić poważny niepokój.
Nauczaniem domowym objęte są dzieci, które albo mają tak zwane deficyty, albo też, z racji ponadprzeciętnej wrażliwości lub uzdolnień, potrzebują osobnego rytmu przyswajania wiedzy. Likwidacja nauczania domowego nie podniesie więc ogólnego poziomu edukacji, lecz przeciwnie – z pewnością go obniży.
Osobnym problemem są dzieci ze środowisk niefrancuskojęzycznych. Francja, która na zewnątrz szczyci się otwartością, jest mocno nietolerancyjna, jeśli chodzi o obecność w szkołach innego języka niż francuski. W tej sytuacji system nauczania domowego pozostaje azylem, w którym – nie tracąc kontaktu z językiem i kulturą Francji – dzieci imigrantów mogą zachować łączność z duchowym światem ich rodziców. Korzystają z tego chociażby dzieci francuskich Polaków. Od września roku przyszłego takiej możliwości nie będą już miały.

Wiodący trend
Przypadek francuski jest o tyle ważny, że oznacza „wiodący trend”, do jakiego przystosować się zapewne będą zmuszane teraz poszczególne państwa Unii Europejskiej. Bo pod tym względem kraje Europy są zróżnicowane. Dla przykładu pójdźmy na wschód od Francji, by zobaczyć, co się w tej mierze odbywa. W Belgii nauczanie domowe uległo w 2015 r. poważnym obostrzeniom. W Holandii jest zakazane, podobnie jak praktycznie w Niemczech, gdzie domową edukację pobierać może jedynie dziecko z poważną niepełnosprawnością albo przewlekle chore. Innej możliwości nie ma. System niemiecki jest dziedzicem pruskiej ustawy edukacyjnej z 1819 r., która jako pierwsza na świecie wprowadzała obowiązek szkolny. Wtedy uznawano to za objaw postępu, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że jedną z intencji ustawodawców było dostarczenie państwu „mięsa armatniego” w postaci posłusznych, bo urobionych już w dzieciństwie według jednego strychulca obywateli.
W Polsce, gdzie jak dotąd z tej formy edukacji korzysta kilka tysięcy dzieci (trudno o ścisłe dane), nikt na szczęście nie kwestionuje jeszcze zasadności domowego nauczania. I oby to trwało jak najdłużej! Bezrefleksyjne narzekania, że w tym czy innym „odstajemy” od Zachodu, nie pomogą nam w przeprowadzeniu żadnej roztropnej reformy, nie tylko w dziedzinie szkolnictwa.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki