Jak mantra powtarzane są tu i ówdzie zdania, że nasz system edukacji jest niezmieniony od czasów pruskich. Jak rozmawiać o edukacji, aby w końcu zaszły konstruktywne zmiany?
MARCIN SAWICKI: – Może warto zadać sobie pytanie: ile można rozmawiać o szkole, skoro i tak niewiele dzieje się w kierunku realnej zmiany? Nie tak dawno słuchałem wywiadu z Jakubem Wygnańskim, socjologiem, działaczem i współtwórcą organizacji pozarządowych. Postawił on tezę, z którą zupełnie się zgadzam: dyskusje na temat edukacji toczą się nieustannie w bardzo podobnych środowiskach organizacji NGO i niektórych bardziej aktywnych szkół, tymczasem brakuje w nich udziału najważniejszego podmiotu: rodzica. Przyczyną jego nieobecności jest poczucie, że skoro płaci podatki, a część pieniędzy z nich jest przeznaczana na edukację, to ma prawo oczekiwać gotowego produktu w postaci zaopatrzenia edukacyjnego swoich dzieci, a on w to nie musi się angażować. Chyba że coś idzie ewidentnie nie po jego myśli, to wyegzekwuje to nierzadko za pomocą siłowych rozwiązań. Badania naukowe pokazują, że szkoła, jaką obecnie mamy, nie pozwala na efektywne zdobywanie wiedzy, a w przyszłości na korzystanie z niej. Tak jak teraz jest, nie można uczyć się dalej. Praktyka udowadnia, że może się nie da, ale przeżyjemy i ,,jakoś” wyjdziemy na ludzi. Ale czy nie szkoda nam tych zmarnowanych pieniędzy?
OLA SAWICKA: – Dziecko spędza w szkole 12 lat, a nierzadko zdarza się, że efekt edukacji jest bardzo słaby, łącznie z tym, że uczeń ma trudności, aby zdać maturę. Jeżeli ktoś niezależnie zainwestowałby w nas tyle pieniędzy, to oczekiwałby, że wszystko zakończy się sukcesem. Proszę zauważyć, jak działają np. korporacje, które inwestują w pracowników, wkładają pieniądze i oczekują efektów. Mamy doświadczenie kilkunastu lat edukacji domowej (ED), tworzymy szkoły przyjazne temu sposobowi kształcenia, współpracujemy z rodzinami i widzimy, jak ludzie, którzy mają już dość systemu, biorą sprawy w swoje ręce i zabierają dzieci ze szkoły, tworząc tym samym miejsca, gdzie dzieci mogą się rozwijać. ED nie jest często wyborem rodzica pragnącego, aby jego dziecko uczyło się w domu, ona jest furtką, dzięki której można odciąć się od systemu.
Mam wrażenie, że rozmyło się nam pojęcie edukacji, a przynajmniej różnie stawiamy akcenty, zarówno w teorii, jak i praktyce. Czym dla Państwa jest proces edukacji?
M.S.: – Oczywiście w pierwszym odruchu wszyscy myślimy o nauczaniu jako o rozwoju i wszystkim, co jest związane ze wzrastaniem człowieka ku czemuś. Jednak schodząc głębiej, w moim odczuciu edukacja wyraża się w dużej mierze w przestrzeni wolności, która pozwala na wprowadzanie prototypów, czyli takich rozwiązań, które podlegają weryfikacji, kiedy już je zrobimy, a nie weryfikacji przed. Czasy, w których żyjemy, przyzwyczaiły nas do sporządzania ankiet, badań rynku, tymczasem widzimy, że wiele kwestii edukacyjnych opiera się na działaniach, które dopiero w praktyce okazują się skutecznymi. Końcowa ewaluacja jest bardzo prosta: albo zyskują zwolenników i przystępują do nich dzieci i młodzież, albo nie.
O.S.: – Jeśli w nas jako rodzicach jest duże poczucie brania odpowiedzialności za edukację swoich dzieci, ale przy udziale wolności, to możemy patrzeć na cały proces edukacyjny naszych dzieci z głębokim pokojem. W momencie gdy zaczynamy się czegoś bać – tego, czy przygotujemy nasze dzieci, czy doprowadzimy je do testów, czy nie – stajemy się zależni od lęku, który jest w nas, i chowamy się pod różne rzeczy, które pomogą nam go przetrwać. W metodzie Montessori, którą pracujemy w naszych szkołach, tworzymy przestrzeń, w której dzieci mogą się rozwijać bardzo swobodnie. Ową przestrzeń proponujemy zarówno w przenośni, kiedy dotyczy ona ludzi, jak i tego, co się dzieje, jak i fizycznie, dotykalnej, w postaci otoczenia, w którym dzieci wzrastają. Wolność nie ma nic z samowoli. W naszym podejściu edukacyjnym obowiązują zasady, tworzymy reguły, które mają pomóc w rozwijaniu naszej wolności i wolności innych ludzi, ale wzrastamy ku temu, aby być wolnymi, a nie zależnymi, m.in. od opinii innych ludzi. Wolność jest nierozerwalnie związana z wychowaniem ku odpowiedzialności i samodzielności. Maria Montessori idealnie pokazuje różnice między wychowaniem dziecka a wyręczaniem go we wszystkim. Dziecko, wzrastające w duchu wolności, potrafi samodzielnie odpowiedzieć na pytania, nawet jeśli popełni błędy. W szkolnictwie powszechnym istnieje tylko jedna opcja: zrób, jak ja ci powiedziałem, wykonaj takie ćwiczenia, z takim wynikiem, a to zapewni ci świetlaną przyszłość. To nic, że dziś, w wieku siedmiu lat, interesujesz się skałami, dowiesz się o skałach w piątej klasie na drugim semestrze, bo ktoś zaplanował za ciebie, że wtedy będzie na to dobry moment.
Czyli każdy alternatywny pomysł edukacyjny jest dobry?
M.S.: – Ja na przykład nie odnalazłbym się w szkołach demokratycznych, ale kocham je za to, że są, bo odnajdą się w nich ludzie, którzy uważają, że dzieci powinny mieć tyle swobody, ile jest możliwe. Jeżeli rzeczywistość edukacyjna ma być adekwatna, to musi być różnorodna, a jeśli różnorodna, to z uwzględnieniem tego, że różnym osobom odpowiadają różnorakie rzeczy. Cała paleta rozwiązań zmusza do refleksji, jeśli jej nie ma, to istnieje ryzyko, że zostaniemy na siłę w coś wtłoczeni. Prawo do wyboru tego, jak kształci się dzieciaki, jest bogactwem całej społeczności. Pozbawienie pytań, refleksji i możliwości wyboru dowolnej ścieżki kształcenia, opartej na różnorodnych, nawet przeciwstawnych modelach edukacyjnych, jest antytezą edukacji.
Dwadzieścia lat temu porzucili Państwo Warszawę, by przenieść się do małej wioski w górach. Odwaga, brawura, chęć udowodnienia sobie i innym, że z niczego da się zrobić coś? Co Państwem kierowało?
M.S.: – Wdepnęliśmy tu przypadkiem, wcale nie mieliśmy zamiaru przeprowadzki. Zawsze kochaliśmy góry i narty. Każdy gdzieś tam kiedyś mówił, że chciałby mieszkać w górach, ale żeby rzeczywiście zmienić miejsce, trzeba mieć pomysł, co by tam można było robić. Przyjechaliśmy na narty w Beskid Żywiecki i dowiedzieliśmy się, że gmina chce zamknąć szkołę w Koszarawie Bystrej, a jeżeli miałaby pozostać otwarta, to ktoś musiałby ją poprowadzić. W przeciwnym razie dzieci uczęszczające do niej, a mieszkające w jej pobliżu, musiałyby schodzić do szkoły oddalonej o trzy kilometry. Dostaliśmy propozycję, nad którą zastanawialiśmy się cały rok. W Warszawie mieliśmy rodzinę, przyjaciół, ja prowadziłem szkołę Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców.
O.S.: – Od zawsze działaliśmy razem. Poznaliśmy się jako wychowawcy w KIK-u. Połączyła nas pasja edukacyjna. W Koszarawie zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę, mieliśmy jedną panią do gimnastyki i przedszkola, a wszystko pozostałe robiliśmy razem. Stworzyliśmy bazę noclegową, czyli dom gościnny, który cały czas jest otwarty. Na początku utrzymywaliśmy się tylko z niego. Prowadziliśmy zielone szkoły, rekolekcje, kursy, różnorodne zajęcia. Przyjeżdżało i dalej przyjeżdża do nas mnóstwo wspaniałych ludzi, od których wiele się uczyliśmy i uczymy. Jesteśmy związani z ojcami dominikanami, często przyjeżdżają do nas grupy duszpasterskie. Opowiedzieliśmy w gminie, że nasza szkoła będzie oparta na metodzie Montessori, ponieważ byliśmy świeżo po kursie Montessori w Niemczech. Dla gminy to nie miało żadnego znaczenia, bo tak naprawdę nie wiedzieli, co to oznacza. Dla ludzi także niewiele się zmieniło, gdyż klasy 1–3 i tak były połączone ze względu na niewielką liczbę dzieci. Zmieniła się głównie przestrzeń. Szkoła i edukacja stały się naszym życiem. Pięć lat mieszkaliśmy na piętrze w szkole z naszymi małymi dziećmi, na zajęcia schodziliśmy w kapciach (śmiech). Podobnie jak nasi goście, którzy czasem przyjeżdżali poprowadzić dla naszych uczniów jakieś wyjątkowe zajęcia, np. gdy ktoś z naszych znajomych wrócił z Himalajów i przyjechał opowiedzieć o tym dzieciom.
Praktycznie nie zdarza się, aby szkoła ogólnodostępna, finansowana z środków publicznych, działała zanurzona całkowicie w edukacji alternatywnej, z ciekawą ofertą kształcenia. Jak Państwo to osiągnęli?
M.S.: – Nasza rzeczywistość nie jest taka różowa, jak mogłoby się zdawać. Proponujemy szkoły bezpłatne, ale mamy problem, jak uporać się z urzędami, dla których jesteśmy ,,wrzodem” niemieszczącym się w tabelkach. Próbujemy dokonywać głębszej refleksji na temat edukacji, a w gruncie rzeczy boksujemy się z rzeczywistością. Gdybyśmy zrobili szkoły płatne, to nie byłoby problemu, wszystkie koszty dodatkowe wrzucilibyśmy do czesnego. Tylko wyklucza się to z naszą ideą, gdyż chcemy udowodnić, że za środki z subwencji można tworzyć ciekawe rozwiązania edukacyjne. Tymczasem okazuje się, że jesteśmy płachtą na byka dla instytucji. Proszę pamiętać, że środki z subwencji przekazywane są przez ministerstwo poprzez gminy i powiaty. Jeśli jednak urząd zakwestionuje sposób wydawania środków przez szkołę, to nie wracają on do ministerstwa, tylko pozostają w samorządzie. Dwadzieścia lat temu było nam zdecydowanie łatwiej w sensie formalnym. Z jednej strony rozmawiamy o neurodydaktyce, ciekawych rozwiązaniach edukacyjnych, a z drugiej strony „nogi” instytucji oświatowych umoczone są w wiadrach z betonem i za chwilę nie będzie można zrobić kroku, bo petryfikacja jest ogromna i zabiera mnóstwo ludzkiej energii. To jest największe zagrożenie dla edukacji.
O.S.: – Bardzo często podważane są nasze różne działania. Jeśli organizujemy coś na rzecz rodziców z ED, dla których największym wsparciem jest doskonalenie się za pomocą różnorodnych kursów, musimy wymyślać dodatkowe działania, aby wydać je na rzeczy, na które samorządy nie pozwalają nam ich spożytkować. A według nas byłyby one wydawane najbardziej celowo, ponieważ rodzice tego potrzebują.
Co musiałoby się wydarzyć, aby nauczanie alternatywne przestało być luksusem?
M.S.: – Przydałaby się ustawa na kształt ustawy Wilczka z końca lat 80. ubiegłego wieku, która tak zmieniała prawo gospodarcze, że niemal każdy mógł otworzyć działalność gospodarczą. Była wówczas olbrzymia swoboda działania i każdy mógł robić wszystko, co tylko nie było zabronione. Mogliśmy narzekać ze strony estetycznej, że namnożyło nam się różnych samozwańczych sprzedawców, ale z drugiej strony wszelakie towary były dostępne dla ludzi, przedsiębiorcy mogli rozwijać inicjatywę, a z czasem wykluły się z tego większe przedsięwzięcia. Jeżeli warunki formalne nie zostaną zmienione, na nic się zdadzą nasze rozmowy o edukacji.
O.S.: – Dobrym pomysłem byłyby bony edukacyjne, które odzwierciedlałyby to, co państwo z naszych podatków wydaje na oświatę. Rodzice decydowaliby, gdzie je zrealizują. To oni zdecydowaliby, czy zatrudniają w domu guwernantkę dla siódemki swoich dzieci, bo mają na to siedem bonów edukacyjnych, założą alternatywną szkołę z innymi rodzicami, czy podepną się pod jakieś gotowe rozwiązania.
A nie niosłoby to ryzyka, że rodzice o mniejszym potrzebach poznawczych i niewielkim rozeznaniu totalnie zaniedbaliby edukację swoich dzieci?
M.S.: – Jestem przekonany, że żadna z tych rodzin nie chciałaby przejmować obowiązków edukacyjnych. Wręcz przeciwnie, każda z nich musiałaby podjąć refleksję, jak edukować swoje dzieci. Z większości ludzi w naszym społeczeństwie zdjęto odpowiedzialność. Rodzice nie interesują się szkołą, nie mają pojęcia, ile co kosztuje. Bon edukacyjny nie polegałby na tym, że rodzic dostaje 500 zł do ręki i może przeznaczyć go na cokolwiek. On musiałby świadomie zanieść ten bon do konkretnej szkoły. Efekt byłby odwrotny, gdyż taki bon mógłby ich nobilitować, bo w końcu musieliby wybrać obszar edukacyjny, do którego będzie uczęszczać ich dziecko.
Dlaczego pomimo wszelkich trudności i przeciwności wciąż idą Państwo do przodu, tworząc nowe placówki i szukając nowych rozwiązań na bezpłatną edukację alternatywną?
M.S.: – Robimy to, ponieważ uważamy, że są w tej strukturze pieniądze i można o coś zawalczyć. Pewne rzeczy w systemie są niejako na życzenie nas, społeczeństwa, gdyż dzięki często absurdalnym rozwiązaniom urzędniczo-formalnym ciągle sobie coś fundujemy, co powoduje, że jest nam coraz ciaśniej w tym systemie. Zmiany potrzebują czasu.
O.S.: – Być może już nie ma co zmieniać tych systemowych szkół, tylko należy teraz zająć się tworzeniem alternatyw. System uderza również w nauczycieli i niedługo może ich zabraknąć. Tymczasem po pandemii rodzice nie pytają już w szkołach o poziom edukacji, tylko czy ich dzieci będą miały dobrostan psychiczny w danej placówce. To wszystko leży nam bardzo na sercu.
OLA I MARCIN SAWICCY
Nauczyciele, propagatorzy metody Montessori, prowadzą szkoły podstawowe i licea w Koszarawie Bystrej, Krzyżówkach, Przyłękowie, Kolebach oraz w Żywcu w Beskidzie Żywieckim, a także w Grodzisku Mazowieckim i Kętach pod Krakowem. Od siedmiu lat wspierają rodziców edukujących dzieci w domach. Ich szkoły są miejscem spotkań, warsztatów, wymiany doświadczeń
dla rodzin z całej Polski