Wymarzyliśmy sobie wówczas, że nasza szkoła ma działać trochę podobnie do małej wiejskiej szkoły, znanej z książki Dzieci z Bullerbyn… Gdy przeczytałam motyw powstania mikroszkoły, w której jest Pani polonistką, zrodziło się we mnie pytanie: czy to powrót do przeszłości, mimo że świat na zewnątrz jest zupełnie w innym punkcie dziejowym?
– Wcześniej pracowałam w dwóch szkołach masowych i w pierwszym roku po reformie likwidującej gimnazja podjęłam decyzję, że potrzebuję roku przerwy na dokształcenie się, ale przede wszystkim na zatrzymanie i poszukanie swojego miejsca w edukacji na nowo. Oferta mikroszkoły była jedynym ogłoszeniem, na które odpowiedziałam po tej przerwie. Gdy pierwszy raz przestąpiłam próg szkoły, rzeczywiście odczułam atmosferę, o której Pani czytała. Mała kameralna szkoła, w której wszyscy bardzo dobrze się znają. Zajmuje niewielki budynek, niewielka jest także liczba uczniów oraz grono nauczycieli. To w dużej mierze decyduje o atmosferze i wpływa na to, że dzieciaki rzeczywiście są ze sobą blisko. Często mają również wspólne doświadczenia pozaszkolne, np. harcerskie lub związane z przynależnością do innych grup i formacji. Wśród uczniów jest dużo rodzeństw. To także tworzy kameralną i familiarną atmosferę. W dużej mierze to rodzice mają wpływ na to, jaki duch jest obecny w tej szkole. Nie wiem, co mogłoby być znamieniem takiego powrotu do przeszłości, o którym Pani mówi. Na początku moją uwagę zwróciło to, że większość dzieci nie ma telefonów. Niektóre używają prostego modelu (często jest on wspólny dla rodzeństwa) wyłącznie do dzwonienia. Dzięki temu w czasie przerw albo na podwórku dzieci spędzają czas głównie na wspólnych zabawach. Pamiętam przerwy ze szkoły, w której pracowałam. Wprowadzaliśmy różne pomysły, aby dzieci „odkleić” od ekranów. W mikroszkole nieposiadaniu telefonów nie towarzyszy jednak zamknięcie na nowe technologie, raczej dostrzegam w tym troskę, aby technologia nie dominowała w życiu dzieciaków. To samo dotyczy komputerów: czas korzystania z nich jest ograniczany. Lockdown wymusił na nas oczywiście konieczność sięgnięcia po różnorodne technologie i myślę, że dzieciaki świetnie sobie z tym poradziły. Jednocześnie nie wyczuwam w szkole niczego, co miałoby znamiona kurczowego trzymania się przeszłości. Nie to jest celem tej szkoły, najważniejszy jest wielopłaszczyznowy rozwój dziecka.

Osobą odpowiedzialną za tworzenie programu nauczania jest nauczyciel. To on dostosowuje treści, wymagania i formę zajęć do potrzeb uczniów, fot. Mikroszkoła Włochy/facebook
Kto jest odpowiedzialny, za stworzenie programu, według którego dzieci pracują? W jakim stopniu Pani ma na to wpływ?
– Jak w przypadku wszystkich uczniów w Polsce, obowiązuje nas podstawa programowa i ją realizujemy. Nie jest to jednak w moim odczuciu coś, co ogranicza edukację. Znacząca różnica między mikroszkołą a placówkami, w których pracowałam wcześniej, związana jest z dużą wolnością w realizacji podstawy programowej. Od początku do końca mogłam stworzyć program, który realizuję z uczniami. Po raz pierwszy miałam taką możliwość. Nie muszę korzystać z powiązanego z podręcznikiem programu oraz rozkładu materiału zaproponowanego przez jakieś wydawnictwo. Punktem wyjścia jest dla mnie podstawa programowa, a także to, co dana grupa chce z tej podstawy rozwijać. Przygotowany program jest akceptowany przez dyrektora.
Czy poza kreowaniem programu nauczania ma Pani jeszcze na coś wpływ w funkcjonowaniu placówki?
– W przypadku tak małej organizacji dużo łatwiejsze jest spłaszczenie jej struktury. Wszelkie ustalenia podejmowane są z uwzględnieniem potrzeb i opinii nauczycieli. W szkołach często tworzy się wiele dodatkowych wewnętrznych zasad, wymogów i przepisów, które wcale nie są na szkoły nałożone przez prawo. Wiele z nich jest tak mocno osadzonych w kulturze szkolnej, że w ogóle się ich nie kwestionuje, choć to zaczyna się zmieniać. Często trudno było mi oprzeć się wrażeniu, że są one głównie narzędziem kontroli, związanym z dużą nieufnością wobec nauczyciela i tego, co robi. Przykładem są oceny. Prawo wymaga wystawienia uczniowi jednej oceny – tej na świadectwie. Oczywiście – tę ocenę trzeba jakoś ustalić. Jednak zapisy, że ocen cząstkowych, na podstawie których wystawia się ocenę roczną lub śródroczną, powinno być kilka lub kilkanaście, zależnie od przedmiotu, są już wewnętrznymi ustaleniami szkoły. W szkołach, w których uczyłam, wewnątrzszkolne zasady oceniania wymagały wystawienia z języka polskiego minimum siedmiu ocen w czasie półrocza. W powietrzu wisiało natomiast przekonanie, że powinno ich być znacznie więcej, a liczba ocen jest wprost proporcjonalna do pracy i zaangażowania nauczyciela. Ten nauczyciel, który wystawia mało ocen, po prostu mało pracuje. Sama wpadłam w tę pułapkę i wystawiałam po dwadzieścia i więcej stopni w semestrze. Staram się to rozumieć: nie jest łatwo sprawować nadzór nad dużym gronem pedagogicznym, przy dużej liczbie uczniów w wielu klasach, na różnych poziomach i robić to tak, żeby mieć poczucie, że oceny są sprawiedliwe. Elementy oceniania kształtującego się pojawiają, ale o spójny system w dużych szkołach często jest trudno.

W Mikroszkole odnajdą się zwłaszcza dzieci, które się gubią – na wiele różnych sposobów -w wielkich szkołach. Tu, w małej grupie mogą odżyć, to szkoła stworzona na ich miarę, fot. Mikroszkoła Włochy/facebook
Jak zatem wygląda ocenianie uczniów w mikroszkole?
– Na początku każdego roku szkolnego dajemy dzieciom wymagania, które zawierają kluczowe kompetencje dla danego przedmiotu i danej klasy. Co jakiś czas przeprowadzamy sprawdziany, które są oceniane na stopień. Mogą one przybierać różne formy, zależnie od przedmiotu. Nie mamy progów określających, ile ocen musi być wystawionych w każdym półroczu. Sprawdziany dostępne są przez tydzień do pracy własnej. Wykorzystujemy w naszej szkole elementy pedagogiki Montessori, a praca własna jest jednym z nich. Uczeń może przystąpić do nich w ciągu całego tygodnia, wtedy kiedy chce. Są one poprzedzone próbnym sprawdzianem lub inną formą przygotowania. W pozostałych sytuacjach staramy się oceniać opisowo. Nie zrezygnowaliśmy z ocen zupełnie, staramy się jednak zmniejszać ich liczbę, ale przede wszystkim chcemy przekierować uwagę uczniów ze stopni na sam proces uczenia się, poznawania, odkrywania. Praktykujemy dużo drobnych gestów, które mają za zadanie odwracać uwagę dzieci od ocen i idącego często w ślad za nimi porównywania się. Dzieciaki nie otrzymują na sprawdzianie stopnia 1, 2 czy 5, tylko punkty i procenty. Wiedzą, jakie są progi procentowe na poszczególne stopnie. Może to mały gest, ale nie ma wielkiej szóstki czy dwójki, która bije ze sprawdzianu po oczach. Staramy się nie robić wielkiego szumu wokół rozdawanych sprawdzianów, nie mówimy na forum: „Dominika – trzy”, „Kasia – super”, ,,Tomek, a tobie znowu nie poszło”. Świadectwa natomiast wręczyliśmy ostatnio w kopertach. Niektórzy mogą powiedzieć: to bez sensu, bo przecież każdy wie, co tam jest napisane. Ważny jest jednak ten sygnał od rodziców i nauczycieli, że oceny nie są najważniejsze.
Co jeszcze Was wyróżnia?
– Czuję, że mam zaufanie przełożonych w zakresie wyboru treści i metod kształcenia. Jeśli mam pomysł, by np. lekcję polskiego przeprowadzić na zewnątrz, to nie ma z tym problemu. Dzieci w inaczej zaadaptowanej przestrzeni, szczególnie na zewnątrz, często robią coś z dużo większym entuzjazmem. Gdy robi się ciepło, często bierzemy koce albo stół ogrodowy i krzesła i wychodzimy z lekcją do ogródka albo idziemy do parku. Marzą mi się klasy pod chmurką przy każdej szkole i nie rozumiem, dlaczego wciąż bywają one kojarzone z nauczaniem alternatywnym. Jestem przekonana, że nie jest to związane z brakami przestrzennymi. W jednej ze szkół, w których uczyłam, zajęcia na zewnątrz mógł prowadzić tylko nauczyciel wychowania fizycznego. Uważam, że to również dziwnie pojęte narzędzie kontroli nauczyciela. Zajęcia na dworze uważane bywają za zapchajdziurę. Tymczasem to, że nauczyciel wychodzi na zewnątrz, nie oznacza z automatu, że nie ma pomysłu na lekcję, może być wprost przeciwnie. Mnie zajęcia na dworze ułatwiają spokojne i niespieszne budowanie relacji z uczniami.
Pracowałam kiedyś w prywatnej szkole i muszę przyznać, że jedna z trudniejszych kwestii, które wspominam z tamtego czasu, to relacje z rodzicami. Miałam wrażenie, że przez to, że rodzice płacą za szkołę, traktują nauczycieli, jakby byli na ich usługach. Nie była to tylko moja opinia, ale większej części grona pedagogicznego. Jak Pani buduje relacje z rodzicami swoich uczniów?
– Decydując się na pracę w mikroszkole, tego się najbardziej obawiałam. Wcześniej miałam różne doświadczenia współpracy z rodzicami, od bardzo dobrych po bardzo trudne. Wizja tego, że to jest szkoła założona przez rodziców, budziła moje obawy. Gdy zaczynałam pracę, najstarsza grupa przechodziła na etap klasy czwartej. Miałam być ich wychowawczynią. W klasie było sześć dziewczynek, z czego cztery to córki założycieli. Jednak to, jak założyciele rozdzielają kwestie rodzicielskie od tych, które wynikają z funkcji pełnionych przez nich w szkole, zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Nie mam na przykład wątpliwości, kiedy rozmawiam z tą samą osobą jako z dyrektorką, a kiedy – jako z mamą. Inaczej nie dałabym rady. Powszechne przekonanie, że to w szkołach niepublicznych wpływ rodziców na wiele spraw jest większy niż w publicznych, nie jest zresztą do końca zgodne z rzeczywistością. Od kilku lat rozwija się – szczególnie w dużych miastach – trend, że szkoły masowe zaczynają specjalizować się we wspieraniu uczniów z jakimiś konkretnymi potrzebami, w związku z czym taka szkoła zaczyna przyciągać dużo dzieci spoza swojego rejonu. Usłyszałam nawet określenie, że rodzice „hakują” szkołę, tzn. robią dużo na jej rzecz, a jednocześnie zmieniają ją na potrzeby swoje i swoich dzieci. Wbrew pokutującym wciąż przekonaniom to nie jest tak, że relacje nauczyciel–rodzic w szkole niepublicznej będą na pewno trudniejsze! Pozostaje jeszcze kwestia finansów. Mikroszkoła nie jest przedsięwzięciem komercyjnym, co wpływa na konkurencyjną na tle szkół niepublicznych wysokość czesnego.
Gdy byłam dzieckiem, chodziłam do powszechnej szkoły w średnim mieście. Pamiętam jednak, że dzieci, które uczęszczały do placówek społecznych lub prywatnych, postrzegane było jak te lepiej sytuowane, w pewien sposób wyjątkowe. Myślę, że to wrażenie jest dziś wciąż aktualne.
– Rozumiem Panią – sama chodziłam do dużej podstawówki na warszawskiej Pradze i moje postrzeganie dzieciaków ze szkół społecznych i prywatnych było podobne. Byłoby wspaniale, gdyby pewne praktyki szkół alternatywnych były dostępne powszechnie. One zresztą często rzeczywiście z czasem się upowszechniają. Praca z dziećmi, aby nie czuły się lepsze od innych, jest ważna. W mikroszkole uwrażliwiamy dzieci, że w pewnym sensie dostają coś wyjątkowego. Nie ma to spowodować snobowania się i przechwalania, ale wykształcić w nich postawę szacunku do tego, co mają i w czym uczestniczą. Same zresztą zdają sobie sprawę, że ta forma edukacji nie jest powszechna. Mimo wszystko nie mam złudzeń co do tego, że różnice są.
Czy mikroszkoła jest formą edukacji dla każdego ucznia, na każdym poziomie edukacyjnym?
– Ze względu na barierę ekonomiczną – jako szkoła, za którą jednak trzeba zapłacić – w tej chwili dla każdego nie jest. Inna sprawa, na ile edukacja bezpłatna jest rzeczywiście bezpłatna. Może warto byłoby się temu lepiej przyjrzeć. Anegdotyczny jest już przykład z papierem ksero. Czy to nie dziwne, że w tak wielu polskich szkołach zapewniają go uczniowie, a właściwie ich rodzice? Gdyby wprowadzono jakąś formę bonu oświatowego, być może rozwiązanie takie jak mikroszkoła mogłoby stać się dostępne dla wszystkich dzieci. Gdyby jednak nawet tak się stało, ta forma edukacji nie byłaby dla każdego z innego powodu: dzieci mają różne potrzeby. Jeśli ktoś dzisiaj może pozwolić sobie, aby posłać dziecko do mikroszkoły, to warto, aby rozważył, czy będzie to dziecku na pewno służyć. Mikroszkoły to małe grupy, często w niedużej przestrzeni, więc jeśli dziecko ma potrzebę bardzo intensywnych kontaktów towarzyskich z wieloma osobami i wzmożoną potrzebę ruchu w dużej przestrzeni, to może się okazać, że się nie odnajdzie w takiej małej szkole. Wydaje mi się, że nie ma takich form edukacji, które byłyby dobre dla każdego. To jest także jedna z cech demokratyczności w nauczaniu: różne formy, tak aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. W mikroszkole odnajdą się zwłaszcza dzieci, które się gubią – na wiele różnych sposobów – w wielkich szkołach. Tu, w małej grupie mogą odżyć, to szkoła stworzona na ich miarę.
Czy gdyby nie podjęła Pani pracy w szkole alternatywnej, zdecydowałaby się Pani odejść z zawodu?
– Przerwa, o której wspominałam, nie była związana z moją potrzebą odejścia z zawodu. Nauczyciel to naprawdę mój wymarzony zawód. Gdy skończyłam studia, chciałam po prostu znaleźć pracę, nie miałam wtedy sprecyzowanych oczekiwań. Tym bardziej, że był to moment, kiedy ofert pracy dla nauczycieli nie było tak dużo jak teraz. I tak przepracowałam przy tablicy blisko dziesięć bardzo intensywnych lat. Dlatego postanowiłam wziąć oddech i zastanowić się, co dalej. Cieszę się, że coraz więcej się mówi o niedoskonałościach systemu edukacji. Mam świadomość, że społeczne czy prywatne szkoły nie są rozwiązaniem idealnym, właśnie ze względu na brak powszechnej dostępności. To kwestia, która we mnie mocno rezonuje i jak na razie jest pewnym ukłuciem.
Paulina Krześniak - nauczycielka języka polskiego w Szkole Podstawowej Mikroszkole Włochy. Autorka bloga panikleks.pl