„Świecka szkoła” – tak nazywa się obywatelska inicjatywa ustawodawcza o zniesieniu finansowania religii z budżetu państwa. Inicjatorzy akcji, związani głównie z liberalnym czasopismem „Liberte”, chcą, aby za zajęcia płaciły związki wyznaniowe. To wymaga zmiany w ustawie o systemie oświaty. Aby ją wprowadzić, należy złożyć w Sejmie projekt, pod którym podpisze się co najmniej 100 tys. osób. To dużo, ale duże są też pieniądze, które mogą zostać w kasie państwa. Organizacja katechezy ma kosztować budżet 1,2 mld zł rocznie.
Symboliczna lekcja
Walka z religią w szkole to także walka z silną tradycją. Jeszcze w latach międzywojennych obowiązek nauczania religii w szkołach publicznych wynikał nie tylko z konkordatu ze Stolicą Apostolską z 1925 r., ale przede wszystkim z konstytucji z 1921 r. zwanej marcową. Wprawdzie komuniści w 1945 r. wypowiedzieli konkordat, ale religia nie od razu zniknęła ze szkół. Była jednak sukcesywnie ograniczana aż do całkowitej eliminacji z publicznego systemu edukacyjnego i przeniesienia nauczania do parafii.
Dlatego też powrót religii do szkół w czasie transformacji ustrojowej w 1990 r. miał nie tylko duże znaczenie praktyczne, ze względu na powszechną dostępność lekcji katechezy, ale też symboliczne, jako zapowiedź nowych czasów. Obecnie kwestię nauczania religii w szkole reguluje m.in. wspomniana wcześniej ustawa o systemie oświaty oraz konkordat. Status religii jako przedmiotu szkolnego ma swoje umocowanie także w Konstytucji RP. Z ustawy zasadniczej jasno wynika, że rodzice mają prawo do wychowania religijnego dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami, a religia może być przedmiotem nauczania w szkole. Prawo to dotyczy nie tylko Kościoła katolickiego, ale każdego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej. W myśl obowiązujących przepisów katecheza to, podobnie jak etyka, przedmiot nieobowiązkowy, organizowany na życzenie rodziców lub uczniów, kiedy ci są już pełnoletni.
Pieniądze to nie wszystko
Zwolennicy wyprowadzenia religii poza szkolne mury wiedzą, że nie da się tego zrobić bez wypowiedzenia konkordatu. Na to nie ma przecież ani politycznego klimatu, ani społecznego przyzwolenia. Dlatego używa się chwytliwego argumentu finansowego, który ma pokazać, że oto bogaty Kościół wyciąga rękę po państwowe pieniądze. Jednak pieniądze są tylko pretekstem w walce o zepchnięcie Kościoła na margines życia publicznego. Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny miesięcznika „Liberte” i jeden z organizatorów całej akcji, uważa, że tak jak wprowadzenie religii do szkół w czasie transformacji było symbolem wolności, tak teraz jej obecność jest symbolem opresji. – Opresji przez instytucję, która swoją misję rozumie jako przymuszanie prawne obywateli do przestrzegania swojej nauki, tak jakby wolna wola nie była elementarnym wymiarem chrześcijaństwa i człowieczeństwa w ogóle – pisze na swoim blogu Moja Polityka. Pod płaszczykiem budżetowych oszczędności otwiera się więc kolejny front walki z religią, a przede wszystkim z Kościołem, który – ze względu na wciąż stanowiących większość społeczeństwa katolików – otrzymuje najwięcej budżetowych pieniędzy.
Katolik też podatnik
W finansowaniu zajęć z religii ze środków publicznych nie ma nic oburzającego. Jest to bowiem modelowy przykład praktycznego zastosowania konstytucyjnych zasad relacji państwo-Kościół. Przeciwnicy finansowania religii w szkole ze środków publicznych podnoszą argument, że państwo nie powinno łożyć na organizację zajęć, na których program nie ma wpływu. Jednak gdyby miało go ustalać, stanowiłoby to naruszenie zasady autonomii i wzajemnej niezależności państwa i Kościoła. Dlaczego zatem katecheza ma być finansowana z budżetu?
Wynika to z innej konstytucyjnej zasady, a więc współdziałania państwa i Kościoła dla dobra człowieka i dobra wspólnego. Skoro katolicy stanowią zdecydowaną większość społeczeństwa, to jako podatnicy najwięcej wpłacają do wspólnej kasy. I jeśli często wbrew nim i z ich własnych pieniędzy finansuje się takie działania jak aborcja czy in vitro, to tym bardziej państwo może wydać część pieniędzy, które zabrało obywatelom, na działania, które mają im służyć. Nie każdy musi na lekcję religii chodzić, ale skoro istnieje system obowiązkowej oświaty, to każdemu należy w ramach tego systemu taką możliwość zapewnić. Ponadto, skoro państwo łoży na działające przy świeckich uczelniach wydziały teologiczne, czy też same uczelnie wyznaniowe, jak Katolicki Uniwersytet Lubelski czy Uniwersytet Papieski im. Jana Pawła II, to byłoby niekonsekwentne, gdyby uniemożliwiało późniejszym studentom teologii uczestniczenie w lekcjach religii, które mają bezpośredni wpływ na ich dalszą edukację.
Europejski „ciemnogród”
Myliłby się też ten propagator „postępu” i „europejskich wartości”, który sądziłby, że finansowanie lekcji religii z publicznej kasy jest przejawem polskiego ciemnogrodu, a w cywilizowanej Europie tak się nie robi. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Przyjęte w wielu krajach Unii Europejskiej relacje państwo-Kościół opierają się na modelu rozdziału, ale nie wrogiego, lecz przyjaznego i skoordynowanego. W tym modelu, tak jak w Polsce, państwo i Kościół uznają wprawdzie swoją wzajemną niezależność, ale jednocześnie zobowiązują się do współpracy na tych polach, na których działają dla dobra tych samych ludzi – obywateli i jednocześnie członków Kościoła. Takim polem bez wątpienia jest sfera edukacji.
Z zestawienia przygotowanego przez Katolicką Agencję Informacyjną wynika, że tylko w czterech krajach UE religia jest nauczana poza szkołami. Jednym z nich jest oczywiście znana ze swojej świeckości Francja (choć poza mającymi niemieckie tradycje prawne regionami Alzacji i Lotaryngii). Jednak w dziewięciu krajach unijnych (m.in. w Austrii i Wielkiej Brytanii) lekcje religii nie tylko odbywają się w szkole, ale są też obowiązkowe. W niektórych z tych państw zajęcia mają charakter ponadwyznaniowy i skupiają się także na wiedzy o innych religiach. W Niemczech religia jest zwykłym przedmiotem nauczania, co potwierdza nawet niemiecka konstytucja. W pozostałych krajach UE, w tym w Polsce, lekcje katechezy mają charakter fakultatywny. Warto też zauważyć, że w kilku krajach UE religię można nawet zdawać na maturze, czego w naszym kraju dotąd nie udało się wprowadzić. Choć więc w kwestii organizacji zajęć z religii Europa nie mówi jednym głosem, to jednak widać, że finansowanie tych lekcji z państwowej kasy jest pewnym standardem w nowoczesnym systemie prawa oświatowego.
Religia to inwestycja
Dla skuteczności katechizacji sam fakt, że nauczanie religii odbywa się w szkole, nie jest jednak jeszcze gwarancją sukcesu. Wprawdzie według różnych badań z ostatnich lat, w katechezie szkolnej bierze udział ponad 90 proc. uczniów, to jednak dla wielu z nich może to być jedyna forma ewangelizacji. – Jakość uczniów jest gorsza niż przed laty. Kiedyś dzieci przychodziły na katechezę już nieco uformowane. Obecnie zdarza się, że trzeba ich uczyć podstawowych rzeczy – mówi ks. Jan Pasieka, katecheta w podkarpackiej wsi Wólka Pełkińska, i zaznacza, że gdyby religia odbywała się poza szkołą, to frekwencja na zajęciach byłaby o jedną trzecią niższa. Nauczanie religii będące częścią całego systemu edukacyjnego jest więc dla wielu jedyną szansą zetknięcia się nie tylko z prawdami wiary, ale też poznania uniwersalnych wartości moralnych.
Oczywiście, mogłoby to się odbywać także na lekcjach etyki, ale z ich organizacją wiele szkół może mieć problem. Nie jest to jednak kłopot Kościoła, który katechizując daje uczniom realną szansę poznania zasad etycznych. Wydane na nauczanie religii pieniądze, państwo powinno traktować jako inwestycję w młodych ludzi. – Wielu z nich w przyszłości nie będzie pewnie osobami zaangażowanymi religijnie. Ale może dzięki katechezie w sytuacji kryzysowej w swoim życiu przypomną sobie, że jest taki Ktoś jak Pan Bóg – mówi s. Magda Borowiecka, katechetka z Oleśnicy. Dlatego też nawet jeśli kontakt z religią zakończy się dla niektórych wraz z końcem ich edukacji, to jednak nauka wyniesiona z katechezy może sprawić, że będą oni po prostu lepszymi ludźmi w dorosłym życiu. Religia bowiem oprócz waloru duchowego ma także ten, że jest społecznie użyteczna.