Francja płonie” – krzyczą nagłówki polskich mediów. „Kraj w ogniu” – donoszą paryskie dzienniki. Kolejne telewizje wyświetlają obrazy płonących samochodów, całych przedmieść, w radiu słychać trzask palonych witryn okiennych i świst opon, z których uchodzi powietrze; krzyki i wrzaski. Z jednej strony szturmujących kolejne markety, z drugiej przerażonych mieszkańców, którzy nie biorą udziału w zamieszkach, ze zgrozą obserwując to, co dzieje się w kraju. To najnowsze przekazy z Francji, a w zasadzie z jej archipelagów: cités. Poza zbuntowanymi dzielnicami kraj bowiem jest spokojny. Ale tak naprawdę, gdyby cofnąć się o kilka lat, spostrzec można zadziwiającą prawidłowość: te same obrazy, te same emocje, te same reakcje były w 2005 roku i później, w czasie protestów Żółtych Kamizelek. Czy coś się zmieniło? Trudno postawić taką tezę, trudniej jeszcze ją obronić. Republika była, jest i będzie.
Gniew i agresja są bowiem elementami francuskiej kultury politycznej. Takiej, jak ją ustanowiła Rewolucja Francuska 1789 roku, później Komuna Paryska 1871 i Ruch 1968 roku. To element francuskiego krajobrazu politycznego, poczucia francuskości. Zmienia się jedynie przyczyna, inna jest iskra zapalna. Niezmiennie to jednak możliwość ujścia społecznych emocji i wskazania, że Francja zasługuje na więcej. Na co konkretnie? Na więcej, dla wszystkich. Tylko tyle i aż tyle. W imię Republiki.
Barykada i samochód
Zmieniają się symbole. W XIX wieku była nim barykada, teraz jest nim płonący samochód. Każdy wyraz politycznego sprzeciwu wymaga bowiem pewnej teatralności. W 2005 roku, po tym, jak dwóch chłopców o imieniu Zyed Benna i Bouna Traoré zmarło, uciekając przed policją, uczestnicy zamieszek spalili blisko 9 tys. samochodów, co ostatecznie doprowadziło ówczesnego prezydenta Jacquesa Chiraca do ogłoszenia stanu wyjątkowego. W tym roku, po tym, jak oficer policji zastrzelił chłopca o imieniu Nahel, który próbował odjechać z przystanku na paryskich przedmieściach Nanterre, tysiące innych aut puszczono z dymem, a sklepy i posterunki policji zostały zaatakowane w dziesiątkach miast i miasteczek w całym kraju. Fala przemocy przetoczyła się przez Francję w pierwszy weekend lipca. Władza po cichu wprowadziła godzinę policyjną, wyłączając komunikację publiczną po godzinie dwudziestej pierwszej.
Jeśli jednak barykada była symbolem rewolucji, płonący samochód reprezentuje bezsilną wściekłość i polityczną skostniałość obecnej Francji. Barykady uliczne miały ważny i jasny cel: przejęcie kontroli nad dzielnicami i zapobieganie cyrkulacji sił porządkowych. Prawda, że budowniczowie XIX-wiecznych barykad zwykle ponosili porażkę. W czerwcu 1848 roku armia francuska zabiła setki w Paryżu, a wiosną 1871 r. siły republiki zamordowały kolejne tysiące, miażdżąc Komunę Paryską. W obu przypadkach jednak ludzie pokazali swoją władzę, zmuszając w kolejnych dekadach rządy francuskie do spełnienia przynajmniej części żądań. Francuscy robotnicy zyskali płatne urlopy, płacę minimalną, emerytury, prawo do strajku i programy robót publicznych, system oświaty został poddany kontroli państwa. Jednak płonący samochód, symbol Francji XXI wieku, niewiele pomógł w realizacji celów uczestników zamieszek. Jest zgoła przeciwnie i w dłuższej perspektywie wydarzenia minionego tygodnia najprawdopodobniej przyniosą korzyści jedynie siłom prawicy, wzmacniając jej oddziaływanie na społeczeństwo. Czy to coś zmieni? Także wątpliwe. To jednak nie wina uczestników zamieszek, którzy mało mają możliwości konstruktywnego działania, a raczej produkt zmieniającego się krajobrazu politycznego Francji.
Chleba, igrzysk, równości i luksusu
O co chodzi protestującym w lipcu 2023 roku? O to, co zawsze. Chcą położyć kres przemocy policyjnej wobec członków swojej społeczności. Chcieli tego samego w 2005 roku, nawet jeśli chuligani wykorzystali niepokoje do własnych celów, tak jak robią to teraz. Chcą też równiejszego dostępu do dóbr Republiki: edukacji, pracy i luksusu. Społeczności, o których mowa, są bowiem „wydane z imigracji”, głównie z Afryki Północnej i Afryki Subsaharyjskiej. Kiedy ich dziadkowie i rodzice zaczęli licznie przybywać do Francji w latach 50. i 60., byli jedną z wielu fal zagranicznych imigrantów: Włochów, Żydów, Polaków, Hiszpanów, Portugalczyków i innych. Często się o tym zapomina, ale już między wojnami Francja była wiodącym krajem imigracji w świecie zachodnim, a do lat 80. jedna czwarta francuskiej populacji mogła liczyć co najmniej jednego dziadka urodzonego „gdzie indziej”. To scheda po kolonializmie. Po wojnie jednak ich historia stopniowo przeradzała się we francuską historię sukcesu, gdy asymilacja nabrała rozpędu. Proces ten wspomagało ciążenie Republiki, realizowane przede wszystkim poprzez autorytarny system szkolny. Migranci byli akceptowani tylko wtedy, gdy całkowicie porzucili swoją wcześniejszą tożsamość narodową.
Różnice kulturowe były jednak mniejsze w przypadku wcześniejszych, międzywojennych grup. Po wojnie szkoły straciły wiele z wcześniejszego zapału do przekształcania uczniów we wzorowych obywateli francuskich, zwłaszcza po 1968 roku. Co najważniejsze jednak, nowe grupy zostały przesunięte do podmiejskich projektów mieszkaniowych – tak zwanych cités – poza zasięg wzroku i umysłu elit rządzących krajem. Trudno podać liczby, ponieważ państwo francuskie, w imię równego traktowania wszystkich obywateli, odmawia podawania statystyk dotyczących wyników ekonomicznych różnych grup etnicznych i religijnych. Każde jednak większe francuskie miasto jest „zaobrączkowane” przez cités, w których dominują ludzie pochodzenia północnoafrykańskiego i afrykańskiego, a stopy bezrobocia, ubóstwa i przestępczości znacznie przekraczają średnie krajowe.
Radykalizm peryferii
Problemem jest też radykalizm. Prezydent Emanuel Macron początkowo wystąpił z ambitną polityką społeczną, mającą na celu złagodzenie problemów cités. Ale nigdy nie spełnił obietnicy. Jednocześnie ciągłe zagrożenie islamizmem – jak widać zwłaszcza w ścięciu podmiejskiego nauczyciela w 2020 roku po tym, jak pokazał karykatury klasowe proroka Mahometa – wzmocniło wizję, jaką większość francuskiej białej ludności miała wobec cités, uznając je za okupowane terytorium wymagające „podboju” przez Republikę (już premier Manuel Valls użył tego słowa w 2015 r.). Dalszym wzmocnieniem tej wizji był rosnący wpływ skrajnie prawicowych mediów we Francji. W zeszłorocznych wyborach prezydenckich pomogło to francuskiej skrajnej prawicy w osiągnięciu największego od XIX wieku sukcesu; wzmocniło to kampanię prezydencką Érica Zemmoura, który założył partię polityczną o nazwie „Rekonkwista”, zobowiązał się do zakończenia imigracji, wydalenia istniejących imigrantów, którzy rzekomo opierają się asymilacji i poddania muzułmańskich domów modlitwy ścisłej inwigilacji państwa; pomogło Marine Le Pen, która ostatecznie zdobyła ponad 41 proc. w drugiej rundzie głosowania, a następnie w czerwcowych wyborach parlamentarnych jej Ruch Narodowy uzyskał 89 mandatów w Zgromadzeniu Narodowym, najwięcej od lat 80. Skutki tych zwycięstw i coraz większej pewności radykalnej retoryki widać też w reakcjach na zabicie Nahela w Nanterre: politycy Ruchu Narodowego i związki policyjne nazwali uczestników zamieszek „dzikimi hordami”.
Zamieszki wypalą się w ciągu najbliższych dni. Emmanuel Macron przeżyje kryzys, tak jak już nie raz. Sytuacja w cités pozostaje wybuchowa. Nie zmieni się nic. W przeciwieństwie do XIX wieku i budowniczych barykad, nie zostaną wprowadzone żadne reformy, które mogłyby złagodzić frustracje i gniew. A sytuacja, którą polityk Marion Maréchal opisała jako „wojnę domową”, będzie trwać. Dla dobra Republiki.
Jak w roku 1905. Przemoc pochłania francuskie ulice, Republika walczy.
---
MICHAŁ KŁOSOWSKI
Zastępca redaktora naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”, dziennikarz i publicysta. Autor książki Dekada Franciszka