Na pierwsze dni protestów przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego patrzyłem z pewnym zrozumieniem. Wynikało ono stąd, że władza zupełnie nie przygotowała gruntu pod to przełomowe orzeczenie.
Dlaczego rozumiałem protestujących
Można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z politycznym fortelem – oto posłowie, którym zabrakło odwagi, by zająć się tym tematem w parlamencie, wysłużyli się Trybunałem Konstytucyjnym, który nagle postanowił zrobić to, czego od niego oczekiwał prezes Jarosław Kaczyński (po szczegóły odsyłam do kalendarium na s. 19, które pokazuje, jakie działania dotyczące zwiększenia ochrony życia, podejmowała w minionych pięciu latach Zjednoczona Prawica).
Naruszono w ten sposób obowiązujący od 27 lat tzw. kompromis aborcyjny, który sprawiał, że polskie prawo było jednym z najbardziej pro-life w Europie (ten kompromis nie był oczywiście rozwiązaniem idealnym, gdyż pozwalał na zabicie około tysiąca dzieci rocznie – dlatego o zwiększenie prawnej ochrony życia dzieci nienarodzonych apelowali polscy biskupi). To była woda na młyn dla środowisk, które uważają, że aborcja jest prawem kobiety – zyskały one bowiem w ten sposób możliwość, by mówić o tym, że w Polsce łamane są prawa człowieka. Ale nie tylko radykalne feministki oburzyły się wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego. Protestowali też ludzie, którzy nie podpisaliby się pod postulatem legalizacji aborcji w każdym przypadku do 12. tygodnia życia dziecka, ale uważali, że w tak dramatycznych przypadkach jak poważne i nieodwracalne wady dziecka, prawo powinno pozostawiać wybór. Swoje zdanie uzasadniali historiami rodzin, które wychowywały dzieci z niepełnosprawnościami i były pozostawione same sobie. Takich historii można było w tych dniach znaleźć naprawdę dużo.
Zarówno rządzący, jak i obrońcy życia deklarowali, że po tym pierwszym kroku, jakim był wyrok Trybunału, niezwłocznie trzeba postawić drugi krok, czyli zagwarantować zarówno tym dzieciom, jak i ich rodzicom należyte wsparcie. Nie mam jednak wątpliwości, że kolejność powinna być odwrotna: tzn. najpierw powinniśmy mieć sprawnie działający system, potem popracować nad świadomością społeczną (a że nie musiałaby to być nie wiadomo jak trudna praca, widać chociażby po liczbie osób włączających się w akcje zakładania dwóch różnych skarpetek w Światowy Dzień Osób z Zespołem Downa), a dopiero później zmieniać prawo. Tak jak mówi reguła sformułowana w 1974 r. przez Kongregację Nauki Wiary: „Chociaż przerywanie ciąży nigdy nie może zostać dopuszczone, to przede wszystkim należy jednak usunąć jego przyczyny”.
Do tego dochodzi polityczne tło protestów. Sprawa orzeczenia Trybunału to bowiem kropla, która przelała czarę goryczy. Dla wielu protestujących stało się ono okazją do odpłacenia pięknym za nadobne partii rządzącej, która przez ostatnich pięć lat realizowała swoją politykę, nie oglądając się na nikogo. Rządzący i sprzyjające im media atakowali m.in. lekarzy, nauczycieli, niepełnosprawnych, sędziów, nierzadko za pomocą chwytów poniżej pasa. Oczywiście używali przy tym innego języka, bez wulgaryzmów, ale sens przekazu był dokładnie taki sam.
Przyczyn, dla których ludzie wyszli na ulice, jest więc sporo. Ale wraz z upływem kolejnych dni, coraz wyraźniej widać kierunek, w którym kroczą protestujący pod przewodnictwem Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
O co i z kim ta wojna
O co chodzi organizatorom protestów, dobrze widać w postulatach ogłoszonych 1 listopada przez Radę Konsultacyjną Strajku Kobiet. Owszem, znajdziemy też wezwania do władz o zajęcie się skutkami pandemii, o postawienie na nogi służby zdrowia i szkolnictwa, większe zainteresowanie tematami ekologicznymi czy likwidację umów śmieciowych. Trudno się z tymi pomysłami nie zgodzić. Jest też wołanie o dymisję rządu (do czego miałaby ona doprowadzić – tego nie wiadomo; pamiętajmy, że parlamentarna większość została wybrana zaledwie rok temu). Wśród postulatów na pierwszym miejscu są jednak prawa kobiet, co w praktyce oznacza dążenie do legalizacji aborcji „na życzenie” do 12. tygodnia życia dziecka. Im dalej od ogłoszenia wyroku Trybunału Konstytucyjnego, tym bardziej powinno być dla wszystkich widoczne, o co tak naprawdę walczy Strajk Kobiet.
Wśród powtarzanych podczas protestów haseł pojawia się też „To jest wojna”. Patrząc na przebieg demonstracji wygląda na to, że jest to wojna nie tylko z politykami, ale także z Kościołem. W pierwszą niedzielę po ogłoszeniu wyroku Trybunału protestujący przerwali w poznańskiej katedrze Mszę. Na murach kościołów w całym kraju pojawiły się obraźliwe napisy. Tydzień później było tylko trochę lepiej. 1 listopada wulgarne okrzyki wznoszono przed siedzibą Radia Maryja w Toruniu i protestowano przed krakowską kurią. Obiektem ataków były znów zwykłe kościoły. W Szczecinie, dla przykładu, przed jedną ze świątyń namalowano błyskawice, a w kościele okradziono skarbony i zabrano kartki z wypominkami za zmarłych. W Myśliborzu natomiast podczas jednej z demonstracji pobito księdza. Informacja, że ofiarą jest duchowny, podziałała na napastnika jak płachta na byka.
Tego typu zachowania nie powinny mieć miejsca. Można jednak odnieść wrażenie, że organizatorzy protestów nie mają z tym problemu. Marta Lempart, jedna z liderek Strajku Kobiet, zapytana o to, czy trzeba protestować w kościołach i niszczyć ich fasady, odpowiedziała: „Oczywiście, że trzeba. Trzeba robić to, co się czuje, to, co się myśli, to, co jest skuteczne i to, na co zasłużyli”. A co w takim razie z tolerancją dla katolików? „Właśnie to jest tolerancja dla katolików. (…) Drodzy katolicy, na razie jest tak, że macie szansę sprzeciwić się swojemu Kościołowi. Na razie jest tak, że bierzecie udział w tym, co się dzieje, w tych obrzydliwościach, które Kościół wyprawia. I to jest ostatnie ostrzeżenie, bo to wy powinniście się buntować, wasze wspólnoty, wy, zaangażowani w życie Kościoła” – mówiła 26 października w Radiu Zet. Co znaczy „ostatnie ostrzeżenie”? – dopytywała prowadząca rozmowę. – Ludzie są naprawdę wkurzeni, na razie na instytucję kościelną, na biskupów i na księży, ale za chwilę ludzie zaczną widzieć, że jest ta milcząca większość, że są ludzie, którzy nie mówią „nie zgadzam się”, „sprzeciwiam się”, którzy (…) słuchają tych obrzydliwych biskupów – doprecyzowała.
Nie tędy droga
Jako Kościół możemy, a nawet powinniśmy dokonać swego rodzaju rachunku sumienia i zastanowić się, dlaczego obrywa nam się od protestujących na równi z władzą. Jedną z odpowiedzi jest na pewno sojusz ołtarza z tronem, który w ostatnich latach można było zaobserwować. W imię realizacji zbieżnych interesów – a może ze strachu, żebyśmy nie zostali zapisani do opozycji? – biskupi bali się odważniej skrytykować rządzących tam, gdzie było to konieczne. Dziś za ten brak głośnego, niezależnego głosu płaci cały Kościół. Ale to tylko część prawdy.
Z tego, co mówi liderka Strajku Kobiet, jasno wynika, że w kraju, o który ona walczy, dla Kościoła… nie ma miejsca. No chyba, że przestanie on zabierać głos w kontrowersyjnych sprawach. I nie ma znaczenia tutaj fakt, że jego stanowisko jest niezmienne od 2 tysięcy lat. Mało tego, nie chodzi tutaj tylko o instytucję – to ostrzeżenie dla wszystkich wiernych. „Jeśli nie jesteście z nami, to jesteście przeciwko nam, a wtedy musicie liczyć się z konsekwencjami” – zdaje się mówić Marta Lempart.
Dlatego nie pójdę na Strajk Kobiet. Nie chcę popierać akcji, której celem nie jest wcale wyrażenie sprzeciwu wobec polityków, którzy zrezygnowali z prowadzenia dialogu społecznego, albo wyrażenie zrozumienia dla osób, które stają przed dramatycznym wyborem, tuż po usłyszeniu o ciężkiej i nieodwracalnej wadzie swojego dziecka. Nie ma się co oszukiwać: celem tej akcji jest polityczna zmiana, która ma przynieść z sobą dwie poważne konsekwencje: zalegalizowanie w Polsce aborcji i pozbawienie głosu mojego Kościoła i mnie prawa głosu. Do tego nie mogę – i nie chcę – przykładać ręki.