Logo Przewdonik Katolicki

Z zamrażarki do lodówki

Piotr Jóźwik
FOT. RADEK PIETRUSZKA/PAP. Pełnomocniczka komitetu "Zatrzymaj aborcję" Kaja Godek podczas posiedzenia sejmowej Komisji Polityki Społecznej i rodziny 2 lipca w Sejmie.

Jeśli Prawo i Sprawiedliwość nie chciało rozpoczynać prac nad ustawą zwiększającą ochronę życia, to nie powinno pozorować żadnych działań, przesuwając obywatelski projekt z komisji do podkomisji. Chyba że wykorzystuje go do bieżących celów politycznych.

Na początek ważna uwaga. Jak wielokrotnie pisaliśmy w „Przewodniku”, celem nie powinno być jedynie jak najszybsze uchwalenie prawa zakazującego aborcji – to mając większość w parlamencie, można zrobić bardzo łatwo. Celem powinno być realne zwiększenie ochrony życia nienarodzonych dzieci, czyli doprowadzenie do sytuacji, w której dzieci nie będą zabijane, a tego nie można osiągnąć, ograniczając się do siłowego narzucenia przepisów. Potrzebna jest jeszcze edukacja i skuteczny system wsparcia osób, które znalazły się w trudnej sytuacji. Dlatego ze spokojem śledziliśmy poczynania rządzących, na ręce których został złożony obywatelski projekt ustawy „Zatrzymaj aborcję”. Daliśmy im kredyt zaufania, nie zarzucaliśmy złej woli, bo wiedzieliśmy, że w tej sprawie mają wiele do zrobienia, no i muszą przełamać opór wobec zmian „kompromisu aborcyjnego”. Jego skalę pokazały przetaczające się przez cały kraj „czarne protesty”.
Jednak to, co stało się w poniedziałek 2 lipca, pokazało, że nawet jeśli dla Zjednoczonej Prawicy ważna jest ochrona życia, to jest coś, co ma dla niej jeszcze większe znaczenie: bieżąca polityka. To dla niej rządzący są gotowi pozorować działania wokół projektu „Stop aborcji”.
 
Siedem miesięcy w zamrażarce
30 listopada 2017 r. złożono w Sejmie obywatelski projekt „Zatrzymaj aborcję”. Pod inicjatywą, której celem jest wyeliminowanie tzw. aborcji eugenicznej, czyli możliwości zabicia dziecka ze względu na podejrzenie niepełnosprawności lub poważnej choroby – z tego powodu co roku dokonuje się ponad tysiąc aborcji, to 96 proc. wszystkich legalnych aborcji – podpisało się 830 tys. Polaków. Co ważne, projekt nie zakładał żadnych zmian w pozostałych dwóch przypadkach pozwalających na dokonanie aborcji (czyli gdy ciąża zagraża życiu lub zdrowiu matki albo dziecko pochodzi z gwałtu), w zakresie karania za aborcję, ani nie zakazywał wykonywania badań prenatalnych. „Liczymy, że Sejm niezwłocznie zajmie się tą ustawą” – powiedziała wtedy inicjatorka projektu Kaja Godek. Pamiętała pewnie o poparciu PiS-u dla ochrony życia, jakie partia ta zawsze prezentowała. Przynajmniej wtedy, gdy była w opozycji.
10 stycznia 2018 r. w pierwszym czytaniu posłowie skierowali projekt do dalszych prac w komisji polityki społecznej i rodziny. Pozytywną opinię zdążyła jeszcze wydać sejmowa komisja sprawiedliwości i… sprawa straciła impet. Mijały tygodnie, a komisja nie dość, że sama nie podejmowała żadnych działań, to jeszcze pozostawała głucha na apele ze strony obrońców życia.
Przełom nadszedł w czwartek 28 czerwca, kiedy poinformowano, że komisja zajmie się projektem „Zatrzymaj aborcję”. W poniedziałek 2 lipca członkowie komisji spotkali się na posiedzeniu. W napiętej atmosferze (odmówiono prawa głosu obecnej na sali Kai Godek) po kilkunastu minutach obrad zadecydowali, że sprawę rozpatrywać będzie teraz… dziewięcioosobowa podkomisja. Kiedy? – Myślę, że już w niedługim czasie – odpowiedział Katolickiej Agencji Informacyjnej przewodniczący podkomisji poseł Grzegorz Matusiak (PiS). Co to dokładnie znaczy? Na to pytanie nie potrafił już odpowiedzieć.
 
Odwracanie uwagi
„Wygląda to tak, jakby politycy chcieli jak najdłużej mieć «czarny protest»” pod Sejmem – skomentowała na Twitterze Kaja Godek. Przeniesiony z zamrażarki do lodówki projekt „Zatrzymaj aborcję” trzyma w napięciu protestujących, a rządzący wykorzystują go do swoich politycznych celów. Problem w tym, że „czarny protest” nie ogranicza się tylko do budynku na Wiejskiej.
We wtorek 3 lipca rano na plebanii archikatedry św. Jana Chrzciciela, Domu Arcybiskupów Warszawskich i siedzibie kurii warszawsko-praskiej pojawiły się wulgarne napisy: „Oto ciało moje, oto krew moja. Wara wam”, „Mordercy kobiet” i „Dość piekła kobiet”. Wszystko wskazuje na to, że tych aktów wandalizmu dokonały osoby, które dzień wcześniej protestowały przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego.
Dlaczego oberwało się Kościołowi? Stanowisko katolików w sprawie ochrony życia jest dobrze znane – bronimy życia każdego człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci. Polscy biskupi wielokrotnie wyrażali też swoje poparcie dla projektu „Zatrzymaj aborcję”. Dla niektórych protestujących to pewnie wystarczający powód. Dodatkowym mógł być fakt, że tuż przed posiedzeniem sejmowej komisji Episkopat postanowił przypomnieć o swoim poparciu dla projektu „Zatrzymaj aborcję” i o „potrzebie dotrzymania składanych obietnic w tak podstawowej sprawie, jaką jest ochrona prawa do życia”.
Niestety, ten apel pozostał bez odpowiedzi ze strony rządzących. Wyciągnięcie z zamrażarki projektu ustawy antyaborcyjnej pozwoliło im jednak odwrócić uwagę społeczeństwa od gorących tematów politycznych. W tamtych dniach wchodziła przecież w życie reforma Sądu Najwyższego – dzień po posiedzeniu sejmowej komisji sędziowie SN, w tym I prezes Małgorzata Gersdorf, mieli przejść w stan spoczynku. Ponadto cały czas trwała dyskusja o polsko-żydowskich relacjach po nowelizacji ustawy o IPN i wspólnym oświadczeniu szefów rządów obu państw, a premier Mateusz Morawiecki szykował się do wystąpienia w Parlamencie Europejskim, gdzie musiały paść pytania o stan praworządności w kraju.
 
Katolicka partia?
Kiedy w marcu opublikowano sondaż, z którego wynikało, że 75 proc. Polaków jest przeciwnych zaostrzeniu przepisów antyaborcyjnych, rzeczniczka PiS Beata Mazurek powiedziała, że jej partia „jest partią katolicką” i że nie ma nic dziwnego w tym, że opowiada się za ochroną życia. Jednocześnie stwierdziła, że w PiS-ie wiedzą, że większość Polaków chciałaby zachować obecny stan prawny i powinno być to brane pod uwagę podczas prac nad obywatelskim projektem. „Sondażami nie wygrywa się wyborów i nie prowadzi się pod nie polityki, ale nie wolno udawać, że tych opinii nie znamy” – komentowała Mazurek.
Problem w tym, że dla katolików są w życiu publicznym sprawy, które od poparcia społecznego powinny być niezależne. Przypomniał o tym w 2006 r. podczas spotkania z politykami zrzeszonymi w Europejskiej Partii Ludowej papież Benedykt XVI, mówiąc, że „nie mogą być (one) przedmiotem negocjacji”. Do takich spraw należy właśnie ochrona życia we wszystkich jego fazach. I nie jest to postulat o charakterze religijnym, lecz wynika on z samej natury człowieka. Podsumowując: decyzji w sprawie ochrony życia nie powinno uzależniać się od jakichkolwiek sondaży.
Od trzech lat Zjednoczona Prawica pokazuje, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Jeśli trzeba było, potrafiła działać bardzo szybko (jak choćby w przypadku niedawnej nowelizacji ustawy o IPN, którą udało się załatwić w jeden dzień – dlatego, że w przeciwnym razie, jak powiedział prezes Jarosław Kaczyński, „znalazłyby się na świecie siły, które by to zablokowały”). Trudno nie odnieść wrażenia, że w przypadku projektu „Zatrzymaj aborcję” mamy do czynienia z jakimś imposybilizmem, który w innych sferach naszego życia publicznego udało się rządzącym przełamać. Ale to nie byłoby najgorsze.
 
Trudna sprawa
Zmiana obowiązującego od 1993 r. „kompromisu aborcyjnego” to pewnie największe wyzwanie, z jakim zmierzyłby się obecny obóz rządzący. Biorąc pod uwagę wyborczy kalendarz (jesienne wybory samorządowe, przyszłoroczne wybory parlamentarne), polityczny pragmatyzm podpowiada rządzącym, by nie otwierać kolejnych frontów i nie ryzykować utraty władzy. Ale w sprawach tak ważnych jak ochrona życia na takie kalkulacje nie powinno być miejsca.
Co gorsza, rządzący sięgają po projekt „Zatrzymaj aborcję” jak po narzędzie, które można wykorzystać w sytuacji politycznego kryzysu. Efekt gwarantowany, bo hasło „aborcja” zawsze skupia na sobie uwagę społeczeństwa, podburzając jego część do gwałtownych protestów. Ale jeśli kwestia ochrony życia nie może być przedmiotem politycznych kalkulacji, to czy można ją tak cynicznie wykorzystywać w politycznych rozgrywkach? W takiej sytuacji uczciwsze byłoby już odrzucenie projektu albo przynajmniej zostawienie go w sejmowej zamrażarce (ostatecznie wyszłoby na to samo, bo gdyby projektu nie udało się uchwalić do końca kadencji Sejmu, prace nad nim nie mogłyby być kontynuowane w następnej kadencji parlamentu).
Szkoda, że w sytuacji kiedy cały pakiet projektu „Zatrzymaj aborcję” wydaje się trudny do przyjęcia, rządzący nie szukają rozwiązań. Na przykład takich, jakie wprowadzono w pięciu stanach USA (Indianie, Luizjanie, Ohio, Pensylwanii i Północnej Dakocie), gdzie prawo chroni nienarodzone dzieci z diagnozą zespołu Downa. Gdyby podobne rozwiązanie wprowadzić w Polsce, udałoby się uratować mniej więcej jedną trzecią zabijanych z powodów eugenicznych dzieci. W 2016 r. w Polsce z powodu podejrzenia wystąpienia zespołu Downa dokonano 388 aborcji – w tym czasie urodziło się 321 dzieci z tą wadą genetyczną. Oczywiście liczy się każde życie, ale lepiej jest zrobić „coś” niż „nic”. Od czegoś przecież trzeba zacząć. Ale przypomnę: nie chodzi tylko o paragrafy, ale także o edukację i wsparcie. Obszerny raport pokazujący sytuacje rodzin wychowujących dzieci z zespołem Downa (pisaliśmy o nim w PK 16/2018) pokazuje, że spotykają się one z problemami w instytucjach państwowych, a nawet u lekarzy, o zwykłych ludziach na ulicy nie wspominając. Jest więc sporo do zrobienia. Dlatego tym bardziej szkoda, że w sprawie projektu „Zatrzymaj aborcję” nie robimy nic.
Jeszcze niedawno można było mieć nadzieję, że rządzący na serio biorą pod uwagę zwiększenie ochrony życia. Jednak przesunięcie projektu z komisji do podkomisji pokazuje, że nie można na to liczyć. No chyba że w kolejnej albo jeszcze następnej kadencji, kiedy będą ku temu bardziej sprzyjające okoliczności. Problem w tym, że już to słyszeliśmy. I coraz trudniej jest w to uwierzyć.
 



Sprawa aborcji w Trybunale Konstytucyjnym
W listopadzie 2017 r. do Trybunału Konstytucyjnego trafił wniosek o stwierdzenie niezgodności z konstytucją tzw. przesłanki eugenicznej. Jak mówił jego wnioskodawca poseł Bartłomiej Wróblewski z PiS, miał on charakter ściśle prawny i nie było w nim wątków światopoglądowych, obyczajowych czy politycznych. Podpisało się pod nim 107 parlamentarzystów z różnych ugrupowań.
Miesiąc później Trybunał formalnie wszczął postępowanie. Sprawę miał rozpatrywać pełen skład Trybunału, a sprawozdawcą miała być prezes TK Julia Przyłębska. W marcu rzecznik TK informował, że sprawa jest w toku, a media doniosły o zmianie sędziego-sprawozdawcy. Prezes Julia Przyłębska została natomiast przewodniczącą składu orzekającego.
Przepisy nie precyzują jak szybko Trybunał Konstytucyjny powinien zająć się wnioskiem. Kiedy w 1997 r. Trybunał uznał za niekonstytucyjną dopuszczalność aborcji ze względów społecznych (trudnych warunków życiowych lub trudnej sytuacji osobistej) od złożenia do wniosku do wydania orzeczenia upłynęło niespełna pół roku.
W tym przypadku minęło już osiem miesięcy. – Co jakiś czas pojawia się nowa data rozprawy. Mówiło się o wiośnie tego roku. Przyszła wiosna i zaczęto mówić o wrześniu tego roku – powiedział na początku lipca KAI Krzysztof Kasprzak z Fundacji Życie i Rodzina. Wraz z końcem kadencji Sejmu, czyli jesienią przyszłego roku, wniosek straci ważność, bo tak jak projekty ustaw w parlamencie, podlega zasadzie dyskontynuacji.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki