Kiedy felietonista zamienia się w belfra, powtarzającego klasie prawdy tyleż wyświechtane, co – wydawałoby się – oczywiste, czujemy, że coś jest nie tak. Albo z nim, albo z klasą. Podejmę jednak to ryzyko, jako że w trybie trzytygodniowym zareagować wcześniej nie mogłem, a milczeć w tej sprawie też nie potrafię.
Pięćdziesięciu ambasadorów państw akredytowanych przy rządzie Rzeczypospolitej wystosowało list otwarty ze słowami poparcia. Czy dla walczących o prawa człowieka i obywatela na sąsiedniej Białorusi? Nie, dla osób homoseksualnych, biseksualnych, transpłciowych i interpłciowych, których „społeczność” określa się tam skrótowym mianem LGBTI (jeśli ktoś z Państwa nie zdążył dotąd zauważyć owego „I”, informuję że taka jest obecnie oficjalna terminologia). List, jako otwarty, nie ma adresata, ale czytelny zestaw nadawców każe się domyślać źródła problemu: stwarzają go polskie władze, które rzekomo gwałcą prawa człowieka, dyskryminując „ludzi LGBTI”. I robiąc to w sposób tak drastyczny, że wymagało to aż interwencji wspólnoty światowej.
Tymczasem ani polskie prawo, ani społeczna rzeczywistość tych oskarżeń nie potwierdzają. Istnieje, owszem, problem ustawowego zabezpieczenia praw osób pozostających w nieheteroseksualnych związkach partnerskich (piszę to jako osoba prywatna). Przy dobrej woli zainteresowanych środowisk można by go było rozwiązać. Propagandowa ofensywa, która zabrania wspominać o istnieniu ideologii LGBTI, nakazując wszystkim mówić tylko i wyłącznie o „ludziach LGBTI” – co fałszuje rzeczywistość i uniemożliwia solidną diagnozę – takiego rozwiązania nie przybliża. I chyba wcale nie o to chodzi ideologicznym bojownikom.
I jak teraz wierzyć przedstawicielom „wysokich umawiających się stron” (to cytat z języka dyplomacji), gdy ci, w imię pryncypialnych zasad, znowu ganić będą polski rząd, na przykład za naginanie do własnych potrzeb konstytucyjnych zasad sądownictwa? Jeżeli ktoś rozsądnie myślący przyznawał im dotąd choć trochę racji, po obecnej błazenadzie przyjdzie mu jedynie wzruszyć ramionami.
Dotykamy tu drugiego, jeszcze bardziej bolesnego problemu. List wręczyła przedstawicielowi MSZ pani ambasador Stanów Zjednoczonych. To nie pierwsza podobna akcja, po której satyryczne pisma zwykły określać panią Mosbacher mianem „namiestnika”. Ale tu się nie ma z czego śmiać, bo wygląda na to, że to prawda. A my, bezradni, możemy się tym stanem rzeczy albo zachwycać, albo topić frustrację w głupawym chichocie. Czy naprawdę nikogo innego, poza posłami Konfederacji, nie stać dziś na przynajmniej werbalną, utrzymaną w duchu powagi obronę dobrego imienia Polski?
Stare francuskie powiedzenie głosi, że polemizując z absurdem, popadamy w banał. Dlatego poruszam te sprawy bez entuzjazmu osoby wierzącej w skuteczność własnych słów. Czynię to raczej z poczucia obowiązku, ryzykując opinię nudnego belfra, albo jeszcze kogoś gorszego. Ale nie mogę milczeć, gdy widzę, jak społeczeństwo, nie widząc tego, samo szybkimi krokami zmierza do nowego totalitaryzmu. Tak, totalitaryzmu, nie boję się tego słowa. Felietoniści są od tego, aby widzieć dalej niż inni. Za to im płacą.