Jeszcze kilka lat temu zastanawiająca była reakcja na film Ida Pawła Pawlikowskiego. Nie komentowano filmu jako dzieła sztuki, ale tematykę, jaką poruszał, konkretnie historię o polskich chłopach, którzy zamordowali ukrywających się Żydów, a potem zawłaszczyli sobie ich dom. Poznawanie swoich korzeni przez młodą dziewczynę, Żydówkę uratowaną przez zakonnice, doprowadziło ją do tej prawdy. Część widzów uważała, że takie historie nie miały w Polsce miejsca, że nie można w ten sposób przedstawiać Polaków, w związku z czym to film antypolski. Najczęściej podawanym argumentem był fakt, że wśród Sprawiedliwych najwięcej jest właśnie Polaków. Niestety, nie ma to nic wspólnego z tym, że wśród Polaków byli i tacy, którzy zachowali się haniebnie. Dlaczego tak trudno nam to przyznać? Dlaczego mamy z tym taki problem? We wszystkich filmach czy książkach opowiadających o tych, którzy Żydów ukrywali, pojawia się problem niewidoczności. Ukrywający się nie mogą podchodzić do okna, muszą siedzieć w mieszkaniu cicho, korzystając z niewygodnych skrytek, nie mogą w ciągu dnia chodzić po mieszkaniu. Dlaczego? Kogo bali się pomagający Żydom Polacy? Wydaje się, że to oczywiste: Niemców. Ale niby jak Niemiec miał słyszeć kroki Żyda w pustym mieszkaniu, no i czy chodząc ulicą, zaglądał w okna? Pojawiał się wtedy, kiedy mu doniesiono. Chyba jest jasne, kogo się bano: sąsiadów, Polaków. Kilkanaście lat temu pojawiła się książka zatytułowana Szanowny panie gistapo prof. Barbary Engelking, która odnalazła w IPN ponad 200 donosów napisanych w latach 1940–1941 do Gestapo. Wtedy temat niemal zupełnie pominięto. Rok temu oburzano się z powodu dzieła będącego owocem kilkuletnich badań naukowych zatytułowanego Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski, którego była współautorką. Oburzenie wzbudzała liczba udokumentowanych zachowań haniebnych.
Donosicielko chyża
Najsłynniejszą donosicielką, a do tego znaną z imienia i nazwiska, była ta, która wydała żydowską poetkę Zuzannę Ginczankę. Napisała o niej wiersz Non omnis moriar. Wiersz wstrząsający, przytoczę fragment: „(…) Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel/ I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie./Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,/ Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,/ Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,/ Donosicielko chyża, matko folksdojczera” i „Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota/ W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach./ O jak będzie się palić w ręku im robota”. Zofia Chominowa, sąsiadka ze Lwowa, dobrze wiedziała, że w mieszkaniu w jej kamienicy mieszkają Żydzi, choć powinni być w getcie. Powiadomiła niemieckich żandarmów, a potem patrzyła z satysfakcją, gdy żandarmi wyprowadzali poetkę. Wtedy Ginczanka miała szczęście, udało się ją wykupić. Drugi raz, gdy ukrywała się w Krakowie, już się nie powiodło. Ginczanka została rozstrzelana w 1944 r., też ktoś doniósł. Chominowa po wojnie była sądzona za donosy na Żydów i współpracę z Niemcami, wiersz żydowskiej poetki z 1942 r. był jednym z dowodów w sądzie, została skazana i siedziała w więzieniu. Uwieczniona w poezji, stała się symbolem wszystkich tych wypatrujących Żydów, śledzących ich, szantażujących, okradających, donoszących. Po Ginczance zostały jej wiersze, ale po większości polskich Żydów tylko te porozpruwane w poszukiwaniu pieniędzy i złota pierzyny.
„Szyja Epsztejn zamieszkały Lubelska 12 wrócił z Rosiy. W zeszłym roku był poszukiwany przez władze tutejszą to drapnoł do Warszawy. Niedawno wrócił. Posiada dużo dolarów i złota” – to jeden z donosów ze zbioru listów polskich mieszkańców Warszawy i okolic z roku 1941. Później było jeszcze gorzej.
Historycy mówią, że najgorsza pod tym względem była tak zwana trzecia faza Holokaustu, czyli lata 1943–1945. Getta zostały zlikwidowane, ale części Żydów udało się uciec na aryjską stronę. Od tej chwili byli zdani tylko i wyłącznie na pomoc Polaków. W Żydowskim Instytucie Historycznym jest mnóstwo relacji tych, którym udało się przeżyć, jedno jest dla nich wspólne: ukrywający się Żydzi nie pisali o strachu przed Niemcami, choć to ostatecznie przed nimi uciekali. Bali się Polaków, wspominali o donosach sąsiedzkich. Szczególnie na wsi czy w małych miasteczkach, gdzie wszyscy się znali, Żydów ukrywano nie tyle przed Niemcami, których często wcale w okolicy nie było, ile przed sąsiadami. W rodzinie czasem zostawały przedmioty wyłudzone lub skradzione, ale jeśli były wartościowe, szybko je sprzedawano. Pisarka Irena Wiszniewska, autorka książki Tajemnica rodzinna z Żydami w tle, zastanawiała się nad tym, czy trauma po przemocy wobec Żydów zostaje w rodzinie w kolejnych pokoleniach. Kilka lat szukała ludzi, których przodkowie dopuścili się zła w czasie wojny, nie miała zamiaru osądzać, chciała porozmawiać o odkrywaniu rodzinnych tajemnic, o tym, jak sobie z tym radzono. Okazało się, że niemal nikt nie chciał się z nią podzielić swoją historią, nawet gdy obiecała anonimowość. Tylko kilka osób zgodziło się opowiedzieć prawdę o swoich przodkach, czując potrzebę zadośćuczynienia.
Kopacze
Takiego problemu jak Irena Wiszniewska nie miał Paweł P. Reszka, autor książki Płuczki, która znalazła się w finałach wielu nagród literackich. Obawiał się muru milczenia, a tymczasem mieszkańcy wsi pod Bełżcem i Sobiborem opowiadali ochoczo o tym, co działo się na terenach obozów zagłady i ich okolicach zaraz po wojnie. Wspominali więc czasy, gdy chodzili tam ich ojcowie, matki, sąsiedzi i oni sami, mimo że mieli kilkanaście lat, a niektórzy zaledwie kilka. Kopali doły w miejscach, w których byli zakopywane zwłoki zagazowanych Żydów, dużymi sitami przesiewali ziemię i wśród kosteczek znajdowali złote kolczyki, złote pierścionki, złote zęby i koronki, dolary i złote ruble. Potem sprzedawali. Krótko po wojnie sporo było ciał jeszcze nie końca rozłożonych, odrąbywali łopatą głowę, żeby było im wygodniej szukać złotych zębów. Makabryczne? Owszem, ale dla wielu mieszkańców tamtych okolic była to codzienność. Oprócz niedzieli. Wielu powtarzało, że w niedzielę nie chodzili, no bo to dzień święty. Czy mieli wyrzuty sumienia, czy mieli poczucie, że to grzech? Jedna czy dwie osoby tak, ale większość raczej nie. Tłumaczyli, że była bieda, że cała wieś tam chodziła, a Żydzi przecież i tak już nie żyli, więc po co im to złoto zakopane w ziemi. O kopaczach w Treblince pisano już 10 lat temu, ale nikt w to nie chciał wierzyć. Kopano w 1948 r.,
a nawet jeszcze w latach 60., milicja robiła obławy, czasem kogoś skazano.
O obojętności wobec żydowskiego losu mówi też książka Krzysztofa Bielawskiego Zagłada cmentarzy żydowskich. Panuje przekonanie, że kirkuty zostały zniszczone przez Niemców, tymczasem autor udowadnia, że większość z nich zdewastowali mieszkańcy – i to po wojnie. Na ich miejscach są teraz parki, pola uprawne, boiska, place zabaw, domy. Macewy zniknęły, ale pod ziemią wciąż spoczywają ludzkie szczątki. Proceder niszczenia cmentarzy trwał długo, np. w Szydłowie po wojnie stało ponad 1100 macew, widać je jeszcze na fotografiach z lat 60. Dziś nie ma po nich śladu. Takich przykładów jest wiele. Fotografie zamieszczone w książce są bezlitosne: obora zbudowana z macew, ludzie opalający się na kirkucie, macewy w roli płyty chodnikowej przed kościołem, chodnik z macew prowadzący do plebanii. Jeszcze 10 lat temu dziedziniec jednej ze szkół w Inowrocławiu wyłożony był fragmentami żydowskich nagrobków.
Skąd ta obojętność? Ten brak szacunku? Mam nadzieję, że nadszedł wreszcie czas, żebyśmy się z tą prawdą zmierzyli. To proces długi i niekomfortowy, wzbudzający wiele emocji, ale potrzebny tak samo, jak prawda o odwadze Sprawiedliwych.