Kiedy trzy lata temu Piotr Domalewski zaprezentował na 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni debiutancką Cichą noc, zaskoczenie było ogromne. Trzydziestoczteroletni twórca – wcześniej aktor – pokazał taki obraz „polskiego tu i teraz”, który trudno znaleźć w rodzimych dramatach ostatnich lat: zbyt szarych i brudnych (filmy brutalisty Smarzowskiego) lub zbyt infantylnych (produkcje spod znaku TVN). Debiut Domalewskiego bezsprzecznie dotykał czegoś autentycznego, był chwytającą za gardło kołysanką o Polsce jednocześnie beznadziejnej, melancholijnej i pełnej czułości, zaśpiewaną ponadto przez wielowymiarowych bohaterów. Wszystko to razem pozwoliło filmowi zdominować sezon: zdobyć Złote Lwy i nagrody indywidualne w najważniejszych kategoriach, a także, nieco później, aż dziewięć statuetek Polskiej Akademii Filmowej.
Kolejny film spod ręki reżysera miał zatem trudne zadanie. Jak najdalej stąd musiało zmierzyć się z klasą poprzednika, i wyszło z tego – od razu przyznajmy – z połowicznym sukcesem.
Gdzie leży „stąd”?
W swoim drugim obrazie Domalewski wraca do ulubionych motywów: emigracji i relacji rodzinnych. Główna bohaterka (debiutująca na dużym ekranie wyśmienita Zofia Stafiej) to nastolatka, która pewnego dnia otrzymuje tragiczną wiadomość z Irlandii. Ginie pracujący tam jej ojciec, a ona musi teraz w imieniu rodziny sprowadzić ciało zmarłego do Polski.
Na początek warto byłoby chyba zdefiniować, czym jest tytułowe „stąd”. To nie centrum metropolii ani używana w banalny sposób przez twórców z wielkiego miasta prowincja (w znaczeniu – odcięta od świata stereotypowa wieś). Domalewski nie demonizuje peryferii (jak choćby Małgorzata Szumowska), nie wyznacza uproszczonych czarno-białych opozycji. Jego opowieść zaczyna się w północno-wschodniej części kraju, w Olsztynie. Widać wyraźnie, że twórca doskonale zna ten świat. W realnym życiu spotykał właśnie takich bohaterów jak ci na ekranie, osobiście spędził najpewniej wiele godzin w autobusowej trasie z i do stolicy warmińsko-mazurskiego (sam pochodzi spod Łomży). Nie ukrywa zresztą, że historia, którą poznajemy w filmie, przytrafiła się jego przyjacielowi.
Odebrana młodość
Kluczem do każdego, nawet najbardziej kameralnego, dramatu jest ciekawie napisana postać główna. I Domalewski dobrze o tym wie. Bohaterka Jak najdalej stąd mogłaby spokojnie zasiąść przy wigilijnym stole w Cichej nocy – tak samo jak jej bohaterowie ma swoje tęsknoty, poharatane relacje rodzinne, podszyte buntem ambicje; podobnie jak oni prowadzi też często beznadziejne zapasy z życiem.
Nowy film Domalewskiego to przede wszystkim opowieść o dorastaniu, o bolesnej próbie wchodzenia w podszytą goryczą i niespełnieniem codzienność. Ola w wykonaniu młodziutkiej Stafiej (obecnie już studentki aktorstwa w Łodzi) to siedemnastolatka, która zostaje zmuszona do tego, by nieco przedwcześnie wejść w buty dorosłych, którzy kapitulują z areny dramatu. Matka (Kinga Preis) jest zbyt zajęta codziennymi trudami (pochłania ją troska o niepełnosprawnego syna), by poświęcić czas i dostateczną uwagę prawie pełnoletniej (z naciskiem na „prawie”) córce; ojciec był nieobecny już wcześniej, z córką miał taki układ, że wzajemnie nie wtrącali się do swojego życia.
Tyle że Ola – o czym zapomina otoczenie – wciąż jest dzieckiem, właściwie nastolatką. Ma marzenie – własny samochód – konkretne, ale nierozumiane i wyśmiewane przez innych jako młodzieńcza zachcianka. A przecież powinna mieć prawo marzyć. Tak samo jak czuć się bezpiecznie, chodzić spokojnie do szkoły, przeklinać, popalać po kryjomu. Jej największym dramatem jest właśnie odebrany na to wszystko czas beztroski i młodzieńczych błędów.
Nauka płaczu
Zwróciłem uwagę na początku, że i tym razem Domalewski eksploruje temat emigracji, ale przecież, podobnie jak w Cichej nocy, zewnętrzna emigracja to tylko oznaka czegoś głębszego. Mamy oczywiście błyskotliwie rozpisane epizody emigracyjne i świetne krótkie występy (na czele z rolami Arkadiusza Jakubika i Tomasza Ziętka), a jednak nie to jest sercem opowieści.
Można by potraktować podróż bohaterki Jak najdalej stąd do Dublina umownie i w miejsce stolicy Irlandii podstawić dowolne miasto lub miasteczko. Droga ma ją oczywiście czegoś nauczyć, ale chyba przede wszystkim w wymiarze wewnętrznym, który wcześniej musiał pozostać zaniedbywany przez zewnętrzny aktywizm i przymus brania nienaturalnie dużych ciężarów na swoje barki. Najnowszy film Domalewskiego to w tym znaczeniu przede wszystkim historia o podróży w głąb siebie, o żmudnym doskonaleniu się w sztuce radzenia sobie ze światem.
Wrzucona przez bezlitosne okoliczności w rzeczywistość Ola będzie musiała dowiedzieć się, gdzie załatwić kwestie formalne związane z pogrzebem rodzica, ale także – a może przede wszystkim – nauczyć się… płakać. Nieprzypadkowo w jednej ze scen bohaterka przyznaje, że nigdy nie płacze. Żeby autentycznie zapłakać, potrzeba – co może paradoksalne – siły. Do tego, by nie bać się okazać otoczeniu swoich zranień.
Korzenie są ważne
Jak najdalej stąd to również opowieść o tym, jak ważne jest w życiu miejsce, z którego pochodzimy. Brzmi to sloganowo, ale przecież – jak mawiała siostra Santa w Wielkim pięknie Paola Sorrentina – korzenie są ważne, kształtują nas, nie odetniemy ich (a jeśli – będzie to sztuczne i wymuszone), mimo że niejednokrotnie pragnęlibyśmy uciec od nich jak najdalej.
Związane z zakorzenieniem relacje rodzinne u Domalewskiego są nie tylko przeszkodą czy utrudnieniem życiowego startu. Bohaterowie poprzedniego filmu – mimo wszelkich różnic – odkrywają bliskość, która okazuje się nierozerwalna. Z kolei bohaterka najnowszego dzieła z czasem zaczyna rozumieć, że każdy ma swoje powody, że życie niemal każdego z nas można by podsumować krótkim: „starał się”. Być dobrym ojcem, dobrą córką, po prostu – człowiekiem.
(Zbyt) kameralnie
Wszystko, co dotychczas napisałem, nie oznacza jednak, że Jak najdalej stąd jest filmem wybitnym. To dzieło, które swoim ciężarem wyraźnie nie dorównuje Cichej nocy. Tym razem Domalewskiemu nie udaje się wywołać u widza wielkiego poruszenia oglądaną na ekranie historią. Być może to rezultat nieco inaczej poprowadzonej dramaturgii. Podczas gdy wcześniejszy film rozpoczynał się od zwyczajnej sytuacji i gęstniał z każdą minutą, za drugim razem początek jest jak trzęsienie ziemi, natomiast wszystko, co następuje później, już nie dorównuje temperaturze i atmosferze kilku pierwszych scen.
A może po prostu tym razem reżyser nie sili się na szerszą panoramę i nadanie filmowi ram uniwersalności, pokazanie „polskiej duszy”. Jak najdalej stąd to tylko i aż kameralny dramat: z fascynującym punktem wyjścia, świetnym aktorstwem, dbałością o prawdziwość świata przedstawionego (chociaż każdy znający kościelne realia uśmiechnie się pod nosem, oglądając scenę, gdy ksiądz robi problemy z pochówkiem urny w …2019 roku).
Siłą całości pozostaje coś innego. Piotr Domalewski po raz kolejny udowadnia, że posiada unikalne w polskim kinie empatyczne spojrzenie na swoich bohaterów, że – co wcale nie jest częste w naszych dramatach – on ich zwyczajnie zna, rozumie. I lubi. Tak po prostu.
A to, że tym razem nie wyjdziemy z kina zachwyceni, a jedynie z poczuciem obejrzenia solidnej pracy? Warto być wobec twórcy wyrozumiałym, trochę tak jak on sam jest wyrozumiały wobec swoich postaci. I mieć nadzieję, że jeszcze pewnie – a raczej na pewno – czymś nas w przyszłości oczaruje.