Film Piotra Domalewskiego Jak najdalej stąd oglądałem w wielkim multipleksie naprzeciw mojego domu. W sali były poza mną dwie inne osoby. To nie jest wyraz odrzucenia tego filmu. W sąsiednich salach, przy innych tytułach w tym samym czasie działo się podobnie.
Po Cichej nocy ten reżyser okazuje się ponownie cierpliwym i czułym, empatycznym odkrywcą nie tylko polskich realiów, ale i polskiej duszy. Tym razem może nawet nie tylko polskiej, bo akcja przenosi się do Irlandii i nie sami Polacy są bohaterami. Domalewski upodobał sobie jako temat emigrację. Ale pęd do wyjeżdżania w poszukiwaniu lepszego życia staje się pretekstem do refleksji nad kruchością, niestałością, uwiądem ludzkich więzi. Nad rozkładem rodziny. Bywa to miejscami brutalne, ale on nie epatuje nas nadmiernie ostrością języka polskiej nastolatki i obcesowością ludzi, których dziewczyna spotyka na swojej drodze, kiedy jedzie do Dublina odebrać zwłoki właściwie nieznanego sobie ojca. Tym bardziej nie narzuca osądu, choć przecież też nie zachęca do moralnej obojętności. Film opowiada się za dobrem. Tylko łapiemy się na tym, że sami nie znamy recepty, leku, które moglibyśmy zaoferować naszym bohaterom.
Film jest pozornie nieco rozwichrzony, chaotyczny jak wędrówka po obcych nam miejscach. W rzeczywistości opowiedziany precyzyjnie i dobrze zagrany przez Arkadiusza Jakubika, Kingę Preis, debiutantkę Zofię Stafiej i innych aktorów. Po niedomkniętym zakończeniu robi się nam przeraźliwie smutno.
Mnie było podwójnie smutno, także z powodu tych pustek w kinie. Wiem, że ludzie coś oglądają, że stali się klientelą platform cyfrowych, takich jak Netflix. Można mieć wątpliwości, czy każdy rodzaj produkcji sprawdza się w internecie, czy właściwe dla tej formy komunikacji są jednak wielkie widowiska. Komercyjna porażka Teneta Christophera Nolana i przełożenie premiery kolejnego filmu o Bondzie pokazują, że nie. Ale mnie chodzi o coś innego. Sam nie przepadałem za chodzeniem do kina, przeszkadzało mi rozmawianie innych widzów, starałem się siadać z dala od ludzi. Ale choćby wyprawy na konkretne filmy z moim nastoletnim, coraz starszym chrześniakiem miały sens – wręcz edukacyjny, ale i integracyjny. Idąc do kina, poza wszystkim idziemy między ludzi. Czy mamy się zmienić – ta tendencja już była, ale pandemia ją wzmocni – w opancerzone jednostki unikające wyjścia z domu? To jest „filozofia singli”, nawet jeśli punktem odniesienia pozostanie mała rodzina.
Tak całkiem wciąż nie jest, patrząc na popularność galerii handlowych czy knajp. Ale wyjścia do kina to potraktowanie sztuki jako czegoś odświętnego, niewtłaczanego między robienie sobie herbaty i przemożną konieczność wyjścia do drugiego pokoju. Rytuał, po którym omawia się film z bliskimi sobie osobami. To samo dotyczy teatru. On się może bardziej dziś broni, bo kontaktu z żywym aktorem nic nie zastąpi. Wykańcza go jednak reguła użytkowania połowy miejsc oraz niepewność, czy wróci lockdown. W kina bije to niestety jeszcze bardziej.
Nie mam tu prostej recepty czy oczekiwania od decydentów, może poza jednym. Nie sięgajcie łatwo po restrykcje. Warto podtrzymywać zbiorowe życie kulturalne, choćby jako płomyczek. W Warszawie mamy na dokładkę aferę z zamiarem likwidacji kina Atlantic, które było nie tylko miejscem filmowych inicjacji pokoleń, więc w pewnym sensie zabytkiem, ale też ośrodkiem życia kulturalnego. Ma paść ofiarą deweloperów żądnych zysku. Szykowano to już wcześniej, ale pandemia to przyśpiesza. Jak wiele innych negatywnych zjawisk.