Logo Przewdonik Katolicki

Śpiew samotności. O filmie Judy

Damian Jankowski
fot. Materiały Prasowe

Jeśli przejmująco smutna filmowa biografia Judy Garland zapisze się na kartach kina, dokona tego dzięki wybitnej, wartej wszelkich nagród roli Renée Zellweger.

Kino coraz częściej i lepiej sięga po życiorysy muzyków. Ostatnie lata to prawdziwy wysyp biografii muzycznych. Wystarczy wspomnieć oscarowy dokument Amy Asifa Kapadii, Whitney Kevina Macdonalda, Bohemian Rhapsody Briana Singera czy Rocketmana Dextera Fletchera, dorzucić jeszcze starszego o ponad dekadę Raya Taylora Hackforda i Spacer po linie Jamesa Mangolda.
Do tego grona właśnie dołączyła opowieść o Judy Garland, bodaj pierwszej filmowej megagwieździe Ameryki.
 
Fabryka koszmarów
Jej nazwisko niestety mówi chyba dzisiejszym widzom coraz mniej. Judy to przecież gwiazda kina, które wyglądało nieco inaczej niż obecnie; kina, które odeszło; pieśniarka, która swoje największe triumfy święciła, gdy świat wyglądał nieco inaczej niż dzisiaj. Taki już jego urok. Melancholia i nostalgia są zresztą ważnym elementem tej biografii.
Choć film Ruperta Goolda koncentruje się na ostatnich miesiącach życia Garland, to, co najważniejsze dla zrozumienia jej zachowań, rozgrywa się w retrospekcjach. Widzimy nastolatkę w rozmowach z Louisem B. Mayerem, jednym z twórców potęgi wytwórni MGM. Tłumaczy on przestraszonej dziewczynie, że została wybrana spośród tysięcy i jej zadaniem jest tylko dostarczać widzom przeżyć i przygód, słowem – rekompensować im ich nudne życie. Wydawałoby się, swoista realizacja american dream.
Tyle tylko, że takie posłannictwo niesie ze sobą straszliwą cenę, a granica między codziennością a kolorową fikcją szybko staje się boleśnie odczuwalna. Judy pracuje po osiemnaście godzin dziennie, nie ma jakiegokolwiek życia prywatnego, rygorystycznej kontroli zostaje poddany także jej sen i waga. Kiedy dorosła już gwiazda mówi w jednym z wywiadów: „Jestem Judy Garland tylko przez jedną godzinę wieczorem. Przez resztę czasu pragnę tego, czego chcą wszyscy ludzie: rodziny, domu, miłości”, wyczuwamy gorzki wydźwięk tej sceny.
Film Goolda przypomina, że gwiazda Czarnoksiężnika z krainy Oz była – jakkolwiek niepersonalistycznie to zabrzmi – pierwszym produktem kultury masowej, kimś wyciągniętym z prozy życia (i to od wczesnego dzieciństwa – jej pierwszy występ publiczny odbył się, gdy miała dwa lata!), kto miał zapewnić rozrywkę odbiorcom. Bezduszna maszyna wycisnęła z niej życiowe soki, zupełnie nie troszcząc się o to, co będzie z nią dalej. Podobną zresztą drogę przeszły choćby raptem cztery lata młodsza od Judy Marilyn Monroe (polecam posłuchać sobie oryginalnej Candle in the wind Eltona Johna), Whitney Houston czy Amy Winehouse. Bezlitosny, precyzyjnie powtarzający się schemat. Dla nich szeroko rozumiany rynek rozrywkowy stał się zabójczą iluzją, dosłowną fabryką koszmarów.
 
Niezrealizowana tęsknota
Twórcy Judy – konstruując tak a nie inaczej oś dramaturgiczną – słusznie próbują uciekać od lukrowania swojej opowieści (choć nie zawsze to się udaje – pewnego rodzaju infantylizm pojawia się w nieco na siłę dodanym wątku przyjaźni pieśniarki z homoseksualną parą). Ich bohaterka praktycznie od początku jest przegrana, a jej pieśni to wołania samotności i tęsknoty (wielka szkoda, że polski dystrybutor nie zdecydował się na tłumaczenie śpiewanych przez Judy tekstów).
Na ekranie obserwujemy jej zmagania o to, by zarobić na utrzymanie swoje i swoich dzieci (które teraz, pozornie jedynie z przymusu, mieszkają u ojca). Tyle tylko, że walka od początku toczy się o coś jeszcze: o powrót na artystyczny szczyt i o akceptację świata. Co z tego, że Judy zdobyła ogromną sławę przy Czarnoksiężniku… i kolejnych filmach ze stajni MGM. Co z tego, że za Narodziny gwiazdy zasłużyła na Oscara (choć finalnie go nie zdobyła). Co z tego, że płyta z jej koncertem w Carnegie Hall przyniosła milionowe zyski, okryła się złotem i do dziś uchodzi za kultową. Wszystko to staje się nieważne w obliczu tego, że Judy nie potrafi już – inaczej niż Dorotka w baśni – odnaleźć drogi do swojego Kansas. Dochodzą do tego niepowodzenia w relacjach międzyludzkich, cztery rozwody. Jak sama śpiewa – ostatecznie jest tylko „kobietą czekającą na mężczyznę, który odszedł”.
W filmie zresztą bardzo łatwo można wyczuć atmosferę zmierzchu i końca. Nie trzeba nawet sprawdzać w Wikipedii, by domyślić się, że na ekranie oglądamy dosłownie ostatni akord życia gwiazdy. Judy podupada na zdrowiu, jej wzrok staje się coraz bardziej nieobecny, a uśmiech sztuczny. Tak jakby osiągała osobisty limit odporności na życiowe klęski i niezrealizowane marzenia. W rzeczywistości – jak widać – feniks nie może jednak wciąż odradzać się z popiołów, każdy ma swoją granicę.
Dodatkowo Londyn końca lat 60. – choć niewątpliwie urokliwy – tylko pozornie staje się przychylny Judy. Jej czas minął. Właściwie w Europie nie tylko kończy się bum na jej głos (w USA dawno się skończył i europejska trasa ma zakryć ten fakt), ale chyba i na taki rodzaj scenicznych występów. Królują już Stonesi i Beatlesi (choć ci ostatni powoli zmierzają do rozwiązania zespołu). Inny świat, inna wrażliwość.
 
Koncert życia
Wszystko, co dotychczas napisałem o Judy, nie oznacza, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Film Goolda w wielu elementach nie wyrasta ponad przeciętność filmowych biografii. Świetnie co prawda wypada w jednej ze scen złączenie przeszłości z teraźniejszością, wyśmienicie zostają zainscenizowane występy Judy (na czele z wykonaną razem z londyńską publicznością Over the Rainbow). Całość jednak, choć bywa poruszająca, pozostaje jednak nierówna i schematyczna, a kulejące tempo sprawia, że seans miejscami może stać się nużący.
Jeśli Judy zapisze się na kartach kina, dokona tego dzięki wybitnej, wartej najwyższych nagród roli Renée Zellweger. Garland w jej wykonaniu przyćmiewa wszystko i wszystkich, których widzimy na ekranie. Jednocześnie wzbudza nasze współczucie i niechęć. Jest bezsprzecznie ofiarą filmowego przemysłu i sprawczynią własnej autodestrukcji.
Aktorka – jak przyznaje w wywiadach – doskonale wie, że stworzyła rolę życia, że taki występ zdarza się raz w karierze. Pytanie zresztą, na ile w ekranowej kreacji odbija się jej osobiste życie. Pamiętna Bridget Jones i zdobywczyni Oscara za Wzgórze nadziei w ostatnich latach wycofała się przecież z pierwszej filmowej ligi, zaś media interesowały się najbardziej jej problemami zdrowotnymi i kolejnymi rzekomymi operacjami plastycznymi.
Warto odnotować też, że Zellweger sama wykonuje przeboje Judy, i odbywa się to bez uszczerbku na ich klasie. Jej koncertowy występ u Goolda przyniósł jej już Złotego Globa (czwartego w karierze!) i powinien zaobfitować Oscarem dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Czy tak się stanie, przekonamy się już 23 lutego.
 
Kwiat, który zwiędnął
Liza Minnelli wspominała, że jej mamę cechował ekstatyczny głód życia i przeżyła osiem żyć w jednym, umarła zaś, bo była „po prostu zmęczona, jak kwiat, który daje światu radość i piękno, a potem więdnie”.
Tropem tych słów zdaje się podążać Judy – przepełniona smutkiem opowieść o kobiecie, która próbowała wrócić do życia i odnaleźć swoje szczęście. Tam, gdzieś ponad chmurami.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki