Totalny charakter triumfu południowokoreańskiego dzieła (cztery zdobyte Oscary, w tym za scenariusz oryginalny, reżyserię i film międzynarodowy) może nieco zaskakiwać. Piszę „nieco”, bo z jednej strony przebieg sezonu nagród zwiastował wygraną 1917 Sama Mendesa. Z drugiej jednak – ziściły się przewidywania, które sama Amerykańska Akademia Filmowa kilka dni temu „przypadkowo” i „przez pomyłkę” opublikowała na Twitterze.
Powiedzmy od razu – zwycięstwo Bonga Joon-ho może cieszyć, bo po pierwsze wprowadziło w oscarową galę (i szerzej: w Hollywood) powiew świeżości. Pamiętajmy, że mówimy o środowisku, które funkcjonuje trochę jak zamknięta, zachwycona sama sobą bańka. A tu nagle zjawia się twórca z dalekiej Korei Południowej, reżyser tak wyśmienitych obrazów jak szerzej niestety nieznana Zagadka zbrodni (jeśli ktoś nie widział, pora nadrobić zaległości), i zgarnia wszystko.
Właściwie – prawie wszystko. Albo inaczej – wszystko, co dla niego najistotniejsze. Bo przecież nagrody w kategoriach aktorskich zostały nieformalnie rozdane już wcześniej, tutaj nie było żadnych, najmniejszych nawet, zaskoczeń. Pierwszego aktorskiego Oscara odebrali: Brad Pitt za wyborny występ w Pewnego razu… w Hollywood Tarantino (znany aktor miał już na swoim koncie statuetkę za produkcję Zniewolonego Steve’a McQueena) i Laura Dern za błyskotliwą rolę w Historii małżeńskiej Noaha Baumbacha. Po raz pierwszy triumfował też Joaquin Phoenix za swój totalny popis w Jokerze Todda Phillipsa, ale on jedynie potwierdził, że jest obecnie najwybitniejszym aktorem Ameryki. Drugiego Oscara w karierze odebrała natomiast – jak kilka tygodni temu przewidywałem na tych łamach – Renée Zellweger (Judy). Tyle tylko, że właśnie ten wybór Akademii może wzbudzać pewien niedosyt – w tej samej kategorii wyśmienite, mniej oczywiste kreacje stworzyły choćby Scarlett Johansson (Historia małżeńska) czy Saoirse Ronan (Małe kobietki).
Festiwal nieobecności
Tegoroczne oscarowe kategorie definiowały się zresztą także poprzez nieobecność. Tu lista jest bardzo długa. Zabrakło nominacji przede wszystkim dla Nieoszlifowanych diamentów braci Safdie – filmu mieszczącego w sobie błyskotliwość, zabójcze tempo, narracyjną energię, zabawę formą, no i życiową rolę Adama Sandlera (powinien dostać co najmniej nominację i powalczyć z Phoenixem).
W kategoriach aktorskich pominięto też na przykład Awkwafinę (Złoty Glob za występ w Kłamstewku) i Jennifer Lopez (Ślicznotki), a na tym nie koniec. Cieszy wygrana Pitta, ale powinien on dostać też nominację za pierwszy plan w Ad astrze Jamesa Graya i rywalizować z zupełnie pominiętym Willemem Dafoe (Lighthouse Roberta Eggersa). Na podobnej zasadzie dobrze, że Florence Pugh zdobyła szanse na statuetkę za Małe kobietki, ale powinna też być nominowana za wyborną rolę w Midsommar Ariego Astera, dziele całkowicie niedostrzeżonym.
To zresztą tegoroczny los kina gatunkowego. Jak na dłoni widać, że Akademia nie chce dostrzegać niezwykle ciekawych horrorów – wyjątek zrobiła tylko kilka lat temu, nagradzając (i słusznie!) scenariusz Uciekaj Jordana Peele’a. W tym roku nie zauważyła jednak kolejnego, bodaj jeszcze ciekawszego filmu tego reżysera – To my (grająca w nim główne skrzypce Lupita Nyong’o mogłaby spokojnie zdobyć co najmniej nominację dla najlepszej aktorki). Podobnie postąpiono ze wspomnianym już Lighthouse (jedynie nominacja za zdjęcia) i Midsommar. Można nie wielbić tych filmów (osobiście uważam, że większość z nich w swoich puentach powiela dobrze znany i ograny już fatalistyczny schemat), ale naprawdę nie warto ich ignorować. Amerykańskie kino gatunkowe obecnie jest niezwykle żywotne, łączy bowiem w sobie narracyjną świeżość z dobrym słuchem społecznym.
Nie jest też tajemnicą, że Akademia ma problem systemowy z dostrzeganiem kobiet w kategorii reżyserskiej. Boleśnie przekonała się o tym w tym roku Greta Gerwig – najciekawsza obecnie reżyserka w Stanach Zjednoczonych, twórczyni Małych kobietek. Jej pominięcie jest tym bardziej bolesne, że praca, którą wykonała, tworząc ten film, może autentycznie zachwycić – reżyserska finezja autorki Lady Bird sprawia, że adaptacja XIX-wiecznej powieści staje się historią aktualną i uniwersalną, do tego w piękny sposób opowiedzianą.
Przewrotna klęska i sukces
92. edycja rozdania Oscarów to także przewrotna klęska Netfliksa. Przewrotna, bo streamingowy gigant do tegorocznego wyścigu przygotował znakomite pozycje. Wystarczyłoby wspomnieć dwie najważniejsze z nich – Irlandczyka Martina Scorsese i Historię małżeńską (nominacja dla Dwóch papieży Fernando Meirellesa od początku była trochę na wyrost). Wcześniej z rywalizacji odpadły takie perełki jak wspomniane już Nieoszlifowane diamenty czy kameralny Król Davida Michôda. Aż dziw, że worek nagród nie przypadł w udziale żadnemu z tych tytułów. Porażka ma dla netfliksowych włodarzy tym bardziej gorzki smak, że powtórzyła się sytuacja sprzed roku, gdy Roma Alfonso Cuaróna musiała ostatecznie uznać wyższość Green Booka Petera Farrelly’ego.
To zresztą ciekawe – tegoroczny zwycięzca, Bong Joon-ho, dopełnił to, czego rok temu nie udało się meksykańskiemu twórcy. Cuarón odbierał przecież nagrody za reżyserię, zdjęcia i film nieanglojęzyczny, jego pochód zatrzymał się dopiero przed ostatnią, najważniejszą kategorią.
My zatrzymajmy się zaś jeszcze przy Parasite. To bowiem szalenie ciekawy przykład udanej symbiozy sprzeczności – film artystyczny (zwycięzca ostatniego festiwalu w Cannes), skierowany jednocześnie do szerokiego odbiorcy (zawojował box office na całym niemal świecie – w tym w Polsce); ostra jak brzytwa satyra społeczna (mówiąca o tym, że „zapachu” nierówności, przynajmniej z nozdrzy uprzywilejowanych, nie da się usunąć), pesymistyczny dramat (o tym, że nie warto planować, bo ludzkie plany obracają się w proch), ale też kapitalnie skonstruowany thriller, tragifarsa i czarna komedia. Słowem – Parasite może się podobać! Umowne granice między kinem festiwalowym a popularnym zostały po raz kolejny zniesione (w tym sezonie, zauważmy, dokonał tego też Joker).
Warto było czekać ponadto kilka godzin, by zobaczyć wzruszający moment, w którym południowokoreański twórca ze sceny szczerze dziękuje swoim kolegom reżyserom, swoim mistrzom, których tego wieczoru pokonał (Scorsese dostał nawet owację na stojąco od zebranych). Kino raz jeszcze pokazało, że nie zna granic rasowych czy narodowych – można zostać królem oscarowej nocy, wystarczy dobrze opowiedzieć skonstruowany przez siebie świat.
Sztuka, która zbawia
W tym miejscu można by skończyć tekst i napisać banalne: „wygrało kino!”. To pewnie prawda. Warto też jednak – jak myślę – przyjrzeć się przez chwilę kilku tegorocznym tytułom (w tym ponownie zwycięzcy) jeszcze pod jednym, moim zdaniem, najistotniejszym kątem.
Dwa miesiące temu Olga Tokarczuk w swojej wybitnej mowie noblowskiej zauważyła, że mamy dziś do czynienia z kryzysem fikcji, zaś najgorsze pytanie, jakie wciąż zdarza jej się słyszeć od czytelników brzmi: „czy to prawdziwe?”. I umówmy się, to samo pytanie może zabijać obecnie nie tylko literaturę, ale i kino.
Doceniam kunszt Bonga i cieszę się z jego triumfu, ale Parasite – mimo że w czasach non-fiction za pomocą fikcji właśnie opowiedział prawdę o współczesności – do końca mnie nie porwał. Zamiast niego zrobiły to trzy pominięte filmy z oscarowej stawki, które traktują tak naprawdę o samej istocie kina: Irlandczyk, bo pod płaszczem gangsterskiej sagi opowiedział historię znacznie bardziej fundamentalną – o beznadziejnym zmaganiu z czasem i przemijaniu; Ból i blask Pedro Almodóvara (mój prywatny numer jeden w tym roku) – słodko-gorzka, przepełniona nostalgicznym pięknem opowieść o mocy sztuki, a tak naprawdę sensie życia. I najnowszy film Tarantino, który przypomniał, że sztuka nie musi być odtwarzaniem rzeczywistości i jej naśladowaniem – może kreować świat, rekompensować go.
Kino więc, drodzy Państwo, żyje i ma się wyśmienicie. Jest snem, sypianiem z marzeniami, z osobistymi wizjami lub z subiektywnie przetworzoną przeszłością. Pozostaje prawdą, niekoniecznie faktograficzną. W tym roku swój piękny sen wyśnił piekielnie zdolny Bong Joon-ho. Wizjoner, który pokonał kalkulacje bukmacherów, obstawiających triumf 1917 (to inscenizacyjny majstersztyk, ale czy coś więcej?). Może zatem – jak chciał Fiodor Dostojewski – piękno zbawi świat? Tej wiary, zwłaszcza w niespokojnych czasach, się trzymajmy. I śnijmy swoje sny o kinie.