Nostalgia – tak jednym słowem mógłbym określić mój (najczęściej skrzętnie skrywany) stosunek do kina. Nostalgia za wielką, uniwersalną opowieścią, za absolutnie genialnymi i elektryzującymi kreacjami aktorskimi, za filmami, którymi można zachwycać się przez lata i wraz z nimi dorastać.
Spieszę dopowiedzieć – to nie tak, że współczesna sztuka filmowa mnie nie zachwyca, wychodzę poruszony z kina średnio raz na dwa lata (ostatnio raptem kilka miesięcy temu, po Bólu i blasku Almodóvara). A jednak świadomość – w każdym obszarze życia, w znajomości historii kina też – bywa bolesna. Gdyby nie ona, mógłbym bezkrytycznie opiewać świetnego Jokera (o którym i tak pochwalnie pisałem na tych łamach kilka tygodni temu) i nie dostrzegać, że wszystko, co najlepsze w filmie Phillipsa, pochodzi z estetyki lat 70. Tak to już jest, kino nie rodzi się wraz ze mną (i ze mną nie umrze, ale to osobny temat).
Zaczynam ten tekst powoli i bardzo osobiście z cichym poczuciem, że podobne odczucia miewa sporo kinofilów, wydobywających swoje ukochane filmy z przeszłości. Piszę o nostalgii, bo w czasach, gdy jako 14-latek zaczynałem interesować się kinem, filmowy duet Scorsese–De Niro, który szybko uznałem za najlepszy w jego dziejach, od dłuższego już czasu nie funkcjonował. I nic to, że tego drugiego udanie zastąpił nie mniej zdolny Leonardo DiCaprio. Nic, że Scorsese nigdy nie stracił twórczej formy, a De Niro kilka razy – wbrew obiegowym opiniom – do niej wracał (polecam obejrzeć Being Flynn, Wszyscy mają się dobrze i jego świetne epizody w filmach Davida O. Russella). Żyłem w poczucie spóźnienia. Oczywiście, wiedziałem, że panowie przymierzają się do wznowienia współpracy, ale przez kolejne lata powoli traciłem nadzieję.
A teraz z niemałym wzruszeniem przecieram oczy ze zdumienia. Na ekranach kin (i już za chwilę na Netfliksie) Irlandczyk – spełnienie obietnicy.
Zwycięska zachłanność
Jest w całym tym projekcie jakieś szaleństwo Martina Scorsese – tak jakby nowojorski reżyser, który od lat znajduje się na najwyższych szczytach filmowego Olimpu, wciąż musiał komuś coś udowadniać. Mówię o szaleństwie, bo Irlandczyk to kosztująca prawie 160 milionów dolarów oraz trwająca trzy i pół godziny epopeja, która chce pomieścić w sobie wszystko – opowieść o Ameryce i jej mitach, gangsterską, wciągającą i brutalną historię oraz przypowieść o złu, które zatacza coraz szersze kręgi.
Reżyser Wieku niewinności wychodzi z tego zamierzenia zwycięski. Jego triumf – tak jak i sam film, który oglądamy bez mruknięcia okiem – ma charakter totalny. Scorsese nie tylko przypomina, że jest najlepszym opowiadaczem światowego kina – swoim najnowszym dokonaniem rozstawia wręcz innych po kątach (tak, myślę choćby o Tarantino). Nikt, absolutnie nikt, nie potrafi tak jak on prowadzić filmowej narracji! Jego wirtuozeria poraża i zdumiewa, powinna zimą zaowocować Oscarem za najlepszą reżyserię.
Irlandczyk to popis zachłanności Scorsese i jego przyjaciół – starej gwardii. Tak jakby dawni mistrzowie spotkali się wygłodniali po latach i nie chcieli (nie musieli) oddawać pola innym. Jest w tym lekceważenie parytetów płciowych (kobiety na ekranie niemal nie istnieją, choć mają wyśmienite dwie, trzy sceny), jest odwrócenie się tyłem do wymagań wieku (twórca Króla komedii tym razem – z lepszym lub gorszym skutkiem – obficie korzysta z najnowszych technologii i cyfrowo odmładza swoje gwiazdy momentami niemal o 40 lat). W efekcie otrzymujemy filmową ucztę – niezwykle świadomy i finalnie piorunujący koncert uznanego aktorskiego tria (poszerzonego o pyszny epizod Harvey’a Keitela), pomagającego sobie w indywidualnych „solówkach” i uzupełniającego się. Nie szkodzi wcale, że znamy już trochę te nuty.
Grający główne skrzypce De Niro wciela się w drobnego oszusta, który coraz głębiej wchodzi w mafijne struktury. Jego bohater pozostaje celowo nijaki, wręcz banalny, nie okazuje zbyt wielu emocji. A mimo to bez trudu znajdujemy w tej roli potwierdzenie wielkości dwukrotnego zdobywcy Oscara (wystarczy dosłownie jedna scena rozmowy telefonicznej, po jej obejrzeniu można tylko stwierdzić: nieco szkoda, że w tym sezonie Joaquin Phoenix pozostanie raczej poza konkurencją w wyścigu po statuetkę). Wracający z filmowej emerytury Joe Pesci z kolei zrywa ze swoim ekspresyjnym emploi, które wykreował właśnie w dziełach Scorsese – tym razem jest spokojnym mafijnym baronem, miejscami wręcz mediatorem. Kto wie, być może i tym razem występ u przyjaciela przyniesie mu Nagrodę Akademii za drugi plan. To samo może zresztą przytrafić się Alowi Pacino, który w roli legendarnego przywódcy związków zawodowych Jimmy’ego Hoffa także inteligentnie nawiązuje do nadmiernej aktorskiej ekspresji, która cechowała go przez całe lata; tworzy chyba najbardziej złożoną i wieloznaczną postać w całym dramacie – człowieka bardzo sprawczego i pewnego siebie, a jednocześnie nieświadomego tragedii, jaką na siebie sprowadza.
Demiurg czas
Warto jeszcze wrócić i zatrzymać się przez chwilę na zabiegu odmładzania ekranowych bohaterów. W tym bodaj najbardziej krytykowanym przez widzów aspekcie widzę bowiem ujmujące – bo nie zawsze wygrane – zmaganie się z materią i czasem, tak kluczowe dla całej historii.
To właśnie czas staje się głównym bohaterem Irlandczyka, najpotężniejszym demiurgiem jego świata przedstawionego – jest bezlitosny, nieubłagany, głuchy na prośby, zarówno ekranowych bohaterów, jak i grających ich artystów. Na poziomie filmowej opowieści szybko okazuje się, że zepsutych relacji nie można naprawić, a grzechów tak po prostu odkupić. Pustym, subtelne wyśmianym w filmie frazesem jest zapewnienie powtarzane zazwyczaj przez gangsterów, że „robili to tylko dla rodziny” – tym razem odchodzą oni w całkowitej samotności, którą gotowali sobie przez lata.
W najnowszym dziele Scorsese pulsuje narracyjna energia jego Ulic nędzy, Chłopców z ferajny i Kasyna, tym razem jednak mistrz zdecydowanie przestawia akcenty, rozsadza gatunek. Irlandczyk zostaje finalnie ubarwiony kontemplacyjnym, wręcz eschatologicznym rysem. Zaplątane w zło postacie pędzą coraz szybciej, gdzieś po drodze gubiąc sens i odpowiedź na kluczowe, przepełnione metafizycznym niepokojem pytanie: po co właściwie to wszystko? Całość staje się opowieścią – mówiąc Miłoszem – o „rzeczy ludzkich mijaniu”, podobną nieco w tonacji do ostatniej części Ojca chrzestnego – w niejednoznacznym zestawieniu z Coppolą na plus Scorsese trzeba poczytać to, że daruje nam on sztucznie dodaną poboczną intrygę, na drobny minus dosłowność elegijnego tonu, który dominuje w ostatnich trzydziestu minutach.
Pożegnania?
A może – poza wszystkim innym – Irlandczyk to elegia po pierwsze na cześć totalnego kina, które potrafi zmieścić w sobie wszystko i bez reszty zaangażować widza; które – przyznajmy – powoli odchodzi w przeszłość. Zatem swego rodzaju pożegnanie? Scorsese niemal na pewno czymś nas jeszcze zaskoczy. Obiecał niedawno film z De Niro i DiCaprio w rolach głównych. A jednak – biorąc pod uwagę czas, w jaki spełniał swoją ostatnią obietnicę związaną z ukochanymi przez siebie aktorami – niczego nie można być pewnym.
Zacząłem od nostalgii, skończę na wdzięczności, wynikającej z tego, że mogę napisać – Panie i Panowie, nie wszyscy wielcy już przestali grać, wielkie kino (jednak) istnieje.