Pierwsze, co poczuł chłopiec, gdy wyszedł na ulicę, to był dojmujący chłód – zimno styczniowego wieczoru. Ostatnie dwie godziny spędził w cieple przytulnej sali, w krainie marzeń i niczym nieskrępowanej wyobraźni, chłonąc to, co widział na ekranie. Człapiąc po śniegu, z babcią za rękę, zaczął rozmyślać, co tu zrobić, by jak najczęściej wracać do świata, który właśnie opuścił.
Tym chłopcem był Michael Haneke, jeden z najważniejszych europejskich reżyserów, ale podobne doświadczenie magii kina musieli mieć inni twórcy, jak Fellini, Wajda, Spielberg, Scorsese, Tornatore, Gerwig czy Campion. Nie trzeba do tego zresztą wcale być filmowcem. Poszukiwanie przeżycia zachwytu jest bodaj pierwszym powodem powszechnego oglądania filmów. I mówię to jako człowiek oglądający je zawodowo.
W gąszczu propozycji
Złote Globy rozdane, nominacje do Oscarów ogłoszone, największe festiwale za nami. Nadszedł szczególny okres w roku, kiedy to, co kino ma najlepszego do zaoferowania, prezentowane jest szerokiej widowni – nie znudzonym producentom i wybrednym krytykom, a zwykłym widzom, którzy na wizytę w XXI-wiecznej świątyni sztuki pozwalają sobie raptem raz na jakiś czas. Mam dla Państwa jedną radę: w najbliższych tygodniach naprawdę warto chodzić do kina. Na polskich ekranach już są lub zaraz się znajdą prawdziwe rarytasy.
Urodzaj jest tak obfity i tak różnorodny, a konkurencja tak silna, że bardzo solidne produkcje, które nie miały szans walczyć o Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, jak nagrodzony za scenariusz w Cannes Monster Hirokazu Koreedy, zawitają do Polski dopiero późną wiosną. I słusznie. Teraz mogłyby zwyczajnie przepaść w gąszczu propozycji.
Wśród aktualnych propozycji na czoło wysuwa się kilka filmów. Zwycięzca ostatniego festiwalu w Wenecji, Biedne istoty Yórgosa Lánthimosa, z brawurową rolą Emmy Stone (premiera 19 stycznia); triumfator ubiegłorocznego Cannes – Anatomia upadku Justine Triet (23 lutego); laureat Złotych Lwów w Gdyni, czyli znakomity Kos Pawła Maślony (26 stycznia); idealna historia świąteczna, wchodząca na polskie ekrany kilka tygodni po czasie – Przesilenie zimowe Alexandra Payne’a (też 26 stycznia); a także dwie animacje, które stoczą bój o Oscara: Chłopiec i czapla mistrza Hayao Miyazakiego oraz Pies i robot Pablo Bergera (oba 19 stycznia).
Postaram się przybliżyć je wszystkie. Nie warto chyba porządkować filmów według chronologii premier czy serwować prostych opisów – to można łatwo znaleźć w internecie. Spróbuję pokazać, w jaki sposób te produkcje układają się w dość spójną opowieść: opowieść o magii kina lub – jak kto woli – o sile samego snucia opowieści.
Sztuka uwodzenia
Może to właśnie radość największa, mówiąc za Franciszkiem z Asyżu – radość prawdziwa: w kinach oglądamy obecnie nie tyle filmy ważne społecznie, dotykające istotnych tematów, filmy, które „trzeba znać”, ile dzieła po prostu wyjątkowo udane, łączące harmonijnie stronę merytoryczną z warsztatem.
Z tym pierwszym rodzajem filmów zazwyczaj jest jeden problem. Wypada się zachwycać „odwagą w doborze tematu” , tym, jak dana historia jest teraz „potrzebna”, że „stanowi dla nas wyrzut sumienia” i tak dalej. Nie neguję wartości tego rodzaju kina, ma ono rzesze odbiorców i zdobywa nagrody. Nic nie poradzę, że wolę jednak obcować z czymś innym.
Dwa przykłady. Pamiętam premierę Wilka z Wall Street Martina Scorsesego dekadę temu. Faktem jest, że twórca Taksówkarza robił filmy znacznie bardziej „uchwytne” w moralnej wymowie. A jednak historia finansowego oszusta to popis maestrii nowojorskiego reżysera. Wilk… zwyczajnie pochłania widza, a trzy godziny mijają niczym trzydzieści minut…
Albo Babilon Damiena Chazelle’a, pomijany w ubiegłorocznym wyścigu nagród. W tej ponadtrzygodzinnej epopei jest co prawda pewna przesada i są potknięcia, a jednak trudno odmówić filmowi jednego: że ma duszę. Czujemy tu autentyczną miłość twórcy La la land do kina, jego upartą wiarę w to, że potrafi ono nie tylko uchwycić przemijanie, ale wręcz je zatrzymać, zatriumfować nad nim. I znowu tempo: trzy godziny mijają w mgnieniu oka.
Tak więc dla mnie kino to przede wszystkim sztuka uwodzenia. Wiedzą o tym doskonale dwaj inni filmowcy, których nowe dokonania możemy właśnie podziwiać na polskich ekranach.
Pierwszy to Yórgos Lánthimos. Kilka lat temu podczas Oscarów jego Faworyta poniosła klęskę – jak będzie w tym roku? Biedne istoty to najbardziej szalony projekt w dorobku greckiego reżysera. W historii dziewczyny, będącej eksperymentem ekscentrycznego naukowca, jest wiele barw, miesza się kilka estetyk: przeszłość z przyszłością, turpizm z wizualnym pięknem, nowoczesna emancypacja ze starą jak świat przypowieścią. Nie da się tego wszystkiego połączyć? Da się, trzeba tylko być Lánthimosem.
Zwłaszcza ostatni z wymienionych przeze mnie elementów pozostaje niezauważony przez krytykę. Film u jednych wzbudza zachwyt, u drugich oburzenie z tego samego powodu: pokazując, że wyzwolenie bohaterki wiedzie również, a może przede wszystkim, przez wyzwolenie seksualne. Tyle że jest to jedynie część prawdy. Bella, owszem, w pewnym momencie zostaje prostytutką, ale przecież nie jest to finał tej historii, jej puenta i sedno.
Poza tym Biedne istoty mają silny wątek wprost teologiczny: stwórca dziewczyny, nazywany przez nią „Bogiem”, raz po raz pozwala jej na decyzje, których Bella później żałuje i które „odkręca”. – Jest istotą mającą wolną wolę, nie mogę jej do niczego przymusić – tłumaczy naukowiec-konstruktor grany przez Willema Dafoe. Brzmi znajomo, prawda?
Drugim „zwariowanym” filmem w tym roku jest Kos. W wizji Pawła Maślony i scenarzysty Michała A. Zielińskiego powstanie kościuszkowskie wygląda zupełnie inaczej, niż naucza to szkolna historia: właściwie w ogóle nie wybucha. Ten film to brawurowe połączenie Tarantina ze Smarzowskim, westernu z narodową mitologią, to istny gobelin utkany z koncertowego aktorstwa, popkulturowych odniesień, zabawy i chocholej natury naszych zrywów narodowych.
Maślona nie próbuje pokazać, „jak było naprawdę”. – Kino to opowieść i bohaterowie, a nie jedynie temat, sam temat stanowi dopiero grunt pod znalezienie pomysłu na film, nigdy gotowy pomysł. Mamy bohatera narodowego? W porządku, ale o czym opowiemy? O tym, że już jako kilkulatek wiedział, że Polska jest najważniejsza? Wyjdzie straszny banał podlany patosem – mówił mi kilka miesięcy temu w wywiadzie dla „Więzi”. – W kinie szukam kina, a ono pozostaje głównie przygodą, która ma nas wciągnąć – dodawał. „Amen” – odpowiadałem w myśli…
Po pierwsze empatia
Intuicja, że kino to przede wszystkim przygoda i uwodzenie, znajduje potwierdzenie w pozostałych filmach. Weźmy Anatomię upadku, której reżyserka Justine Trier znajduje się obecnie na ustach wszystkich w branży. Nie dość, że wygrała Cannes, to jeszcze zgarnęła nominację do Nagrody Akademii między innymi za najlepszy film, scenariusz oryginalny i reżyserię – w tej ostatniej kategorii wyrzucając ze stawki faworyzowane rywalki – Gretę Gerwig (Barbie) i Celine Song (Poprzednie życie).
Anatomia… może budzić zachwyt krytyków, prześcigających się w szukaniu kolejnych poziomów tej opowieści. Przy całym uznaniu dla filmowej sprawności Trier mój problem z jej filmem sprowadza się do fundamentalnej wątpliwości: a jeśli nie jest on wcale aż tak wielowymiarowy, jeśli stanowi po prostu ciekawą żonglerkę dramatem sądowym? „Wciągnęło mnie, ale w sumie czy to aż tak wybitne kino?” – zastanawiał się znajomy krytyk, kiedy wychodziliśmy z pokazu prasowego. I ja zastanawiam się teraz… Ale trzeba przyznać, że zamysł reżyserki się powiódł – uwierzyliśmy jej przez ponad dwie i pół godziny.
Nie mam natomiast wątpliwości przy ocenie dwóch styczniowych animacji. Oba filmy to wielkie kino, choć wyrastają z odmiennych sposobów opowiadania. Miyazaki chce w Chłopcu i czapli zawrzeć i pogodzić ze sobą kluczowe motywy swojej twórczości, nieskrępowaną wyobraźnię z wędrówką, która zmienia bohatera. Ceną jest rozrastająca się na wiele odnóg meandryczna historia, w której dość trudno się połapać. Kiedy jednak damy jej szansę i poświęcimy skupienie, efekt może być podobny jak przy Biednych istotach: aha, to było o tym, i jeszcze o tym, i o tym też…
Inną strategię przyjął Pablo Berger. Jego animacja Pies i robot wygląda na bardzo prostą, pozbawiona jest zresztą dialogów. A jednak to film absolutnie spełniony. Reżyser nurkuje w nostalgię, portretując Nowy Jork lat 80., ale chodzi mu o coś więcej: to historia o samotności i bliskości, a także o niełatwej sztuce godzenia się na stratę. Historia naprawdę chwytająca za gardło, chyba najmocniej ze wszystkich tegorocznych propozycji.
Może to zresztą klucz do sukcesu: rezygnacja z ogólnego planu i „wielkich problemów ludzkości” na rzecz kameralnej, intymnej historii o outsiderach, zazwyczaj pomijanych przez wzrok świata. Tą drogą konsekwentnie od lat podąża Alexander Payne. Kiedyś mogliśmy podziwiać jego Bezdroża, dziś – Przesilenie zimowe. Jest 1970 rok, końcówka stycznia. Oto apatyczny nauczyciel (wielki Paul Giamatti) musi zostać z kilkoma uczniami w prestiżowej szkole podczas ferii zimowych. Oni nie mogą pojechać na święta do domu, on tak naprawdę nie ma domu poza miejscem pracy. Coś, co wygląda jak banał, okazuje się najlepszym scenariuszem tego roku!
A może najwspanialszą ścieżkę obrali twórcy dwóch zimowych premier pominiętych przez Akademię – i przeze mnie – w początkowym zestawieniu? Myślę o Alice Rohrwacher i jej filmie La chimera (19 stycznia) oraz o Opadających liściach fińskiego klasyka Aki Kaurismäkiego (9 lutego). Twórczyni Szczęśliwego Lazzara tym razem portretuje przywódcę bandy złodziejaszków okradających okoliczne groby. Jego kompani chcą się jedynie dorobić, tymczasem Arthur, niczym Orfeusz, odbywa swoją podróż po podziemiach w poszukiwaniu utraconej przeszłości.
Z kolei Opadające liście to klasyczne love story. Z paroma modyfikacjami: zamiast atrakcyjnych nastolatków mamy pracownicę supermarketu i robotnika uzależnionego od alkoholu. Oboje zmęczeni zapasami z życiem, pomijani przez świat sukcesu. Jedyne, co może im ofiarować Kaurismäki jako twórca, to empatia. Mało czy dużo?
Nieprzypadkowo bohaterowie filmu spotykają się właśnie pod kinem – portalem do innej rzeczywistości, lekiem na szarzyznę zimowej Finlandii, Polski i reszty świata. Czy nie warto ich naśladować? Lepszej okazji niż w najbliższych tygodniach nie będzie.