Jako ludzie lubimy porządek – nie tylko w domach, również w myślach, a także w kulturze. Tak jak wrzucamy do szuflady wyprane skarpetki, tak samo umieszczamy często książki, muzykę lub filmy w metaforycznych szufladkach o nazwie „gatunki”. Nie ma w tym nic złego, zresztą gatunki faktycznie istnieją i mają się dobrze. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy podchodzimy do nich zbyt dogmatycznie. I tak na przykład – na gruncie kina – animacja będzie dla nas jedynie infantylną propozycją dla dzieci. A co, kiedy przestaje być tylko tym?
Zadaję to pytanie akurat teraz, kiedy na polskie ekrany wchodzi niezwykłe Flow Gintsa Zilbalodisa – łotewska produkcja, która kilka tygodni temu zgarnęła Złoty Glob sprzed nosa innej animowanej rewelacji sezonu, czyli Dzikiemu robotowi Chrisa Sandersa i wkrótce będzie mieć szansę wygrać Oscara. Wolelibyśmy pewnie, by w pojedynku tym zwyciężył formalnie słabszy – pierwszy tytuł to raptem drugi film w dorobku 30-letniego reżysera z Łotwy, za Dzikim robotem stoi wielkie studio DreamWorks. Jak ostatecznie będzie, przekonamy się w marcu.
Werdykt i tak nie zmieni czegoś znacznie ważniejszego: obie animacje, niezależnie od gatunku, to jedne z najciekawszych filmowych propozycji ostatnich lat.
Ludzie zgotowali ten los nie tylko ludziom
Wiem, że świat nie zaczął się wczoraj; że ponad dwie dekady temu Shrek szokował tym, jak swobodnie korzystał z popkulturowych odniesień i autorsko je przetwarzał, raz po raz puszczając do widza oko. Wcześniej pewnego rodzaju otwarciem były choćby Toy Story albo Piękna i bestia, która zdobyła nominację do Oscara w kategorii najlepszy film, po prostu. Pamiętam również powszechne, nie tak dawne zachwyty nad uczącym radzenia sobie z emocjami W głowie się nie mieści (dwie części). Mam też świadomość, że w świat animacji zagłębiali się tacy mistrzowie kina jak Wes Anderson, Tim Burton, Charlie Kaufman czy Guillermo del Toro (dwa lata temu odebrał statuetkę za swojego Pinokia).
By domknąć jakoś tę wyliczankę: zarówno w przypadku Dzikiego robota, jak i Flow, łatwo wskazać tytuły bliskie im stylistycznie i tematycznie. W pierwszym przypadku będzie to np. piksarowski Wall.e lub absolutna klasyka japońskiego studia Ghibli, czyli Księżniczka Mononoke. W drugim: ubiegłoroczny Pies i Robot albo… gry video, ale te starsze, nawet sprzed dwóch dekad – w końcu łotewska animacja wcale nie sili się na to, by być perfekcyjna wizualnie. Wystarczy, że twórcy budują niezwykły klimat, a kamera robi, co robić powinna – angażuje odbiorców od pierwszej do ostatniej minuty.
Dla porządku zasygnalizujmy, o czym są te filmy. Dziki robot to historia robota, który rozbija się na dzikiej wyspie. Dzikiej, choć wypełnionej innymi stworzeniami. Nawiązywanie przez tytułowego bohatera (właściwie bohaterkę) relacji z nimi okaże się sercem filmu. Z kolei Flow opowiada o kocie, który musi zmierzyć się z kataklizmem – tajemniczą powodzią zalewającą nagle jego świat. I znowu: kot, jak to kot, jest samotnikiem, tutaj jednak szybko zmuszony zostaje do interakcji z innymi gatunkami, do wzajemnej pomocy.
Jasne, że oba tytuły dotykają boleśnie aktualnego tematu niszczenia środowiska naturalnego – widać to po samych opisach, prawda? Oba rozgrywają się w świecie, w którym albo zaraz nastąpi, albo już nastąpiła ekologiczna katastrofa. Wszystko to prawda. Stawiam jednak tezę, że i Dziki robot, i Flow działają jak każdy dobry film, czyli wielopiętrowo – opowiadają o tym, i jeszcze o tym, i jeszcze o czymś innym.
Na podstawowym poziomie to oczywiście historie (pro)ekologiczne, pokazujące następstwa notorycznego zabijania natury przez – co symptomatyczne – wielkiego nieobecnego, czyli człowieka. Trochę na zasadzie: ludzie zgotowali ten straszny los, ale nie tylko sobie. Teraz z konsekwencjami ich decyzji muszą mierzyć się inne stworzenia, bardziej bezbronne niż człowiek…
W głąb
Tyle pierwsza warstwa. W drugiej jest jeszcze ciekawiej. Dziki robot subtelnie i jednocześnie poruszająco dotyka tematu rodzicielstwa oraz atypowości. Nieprzypadkowo pisklak, którego pod swoją opiekę bierze Roz (imię robota), odstaje od stada – jest słabszy od reszty, rozproszony, wyraźnie inny. I, co ciekawe, nie staje się „typowy”, raczej uczy się wykorzystywać swoją odrębność.
Natomiast Flow to równocześnie elegia na cześć zatopionego świata, pochwała jego zdolności do ciągłego odradzania oraz mistrzowskie wręcz pokazanie relacji z tym światem poszczególnych stworzeń, a także relacji międzygatunkowych. Świetnie wypadają sceny, gdy na jednej łódce płyną obok siebie czapla, pies, kot, lemur i bóbr. Każde z nich pozostaje sobą, każde ma inne przyzwyczajenia czy inny charakter, a jednak by przetrwać, muszą nauczyć się cichej – powiedzielibyśmy: codziennej – współpracy. Dokąd zresztą zwierzęta płyną? Czy nie czasem w głąb siebie?
To przemyślana cecha obu tytułów: w wizjach Sandersa i Zilbalodisa świat umownie nieludzki lub poza-ludzki okazuje się bardzo zbliżony w swoich marzeniach i tęsknotach do świata człowieka, zwłaszcza do jego świata wewnętrznego. Ale nie na zasadzie prostej antropomorfizacji. To bardziej intuicja, że ludzie nie są aż tak wyjątkowi, jak im się wydaje – ostatecznie płaczą, czują strach bądź śnią również koty. Albo roboty.
Pojawia się jeszcze pytanie: dla kogo tak naprawdę są to animacje? Odpowiedź nie jest wcale tak jaskrawa, jakby się wydawało. Ktoś mógłby – bazując na kilku powyższych akapitach – stwierdzić: „Oczywiście, dla dorosłych, dzieci tego nie odczytają”. To prawda, ale tylko częściowa. Twórcy przywołanych tu filmów wyraźnie wolą podejście włączające, a nie wykluczające. W obu przypadkach siedziałem w sali kinowej zapełnionej dziećmi i zapewniam, że bawiły się one przednio!
Przypomina mi się w tym kontekście ważna, przywołana już animacja Pies i Robot Pablo Bergera z ubiegłego roku. To zanurzona w klimacie Nowego Jorku lat 80. historia pewnej przyjaźni i pewnej straty, zgody na odpuszczenie i wygaśnięcie relacji. Oglądałem ją w kinie trzykrotnie: za każdym razem najmłodsi bawili się znakomicie, zwłaszcza podczas ekranowych piosenek. A że na koniec dorośli musieli się przed nimi tłumaczyć z własnych łez? To tylko dobrze świadczy – i o filmie, i o odbiorcach. Poza tym ci, którzy dziś są młodsi, najpewniej również kiedyś uronią nad tym filmem niejedną łzę, przyjdzie i na to pora…
---
Jest jeszcze jeden aspekt, widoczny zwłaszcza we Flow. Nie wspomniałem o tym wcześniej: łotewska animacja – identycznie jak Pies i Robot – pozbawiona została dialogów. I okazuje się to kapitalnym rozwiązaniem!
Przede wszystkim łotewski reżyser nie robi tego, co kilkanaście lat temu zrobili – skutecznie! – francuscy twórcy obsypanego Oscarami Artysty. Zilbalodis nie fetyszyzuje przeszłości kina, obchodzi go kino w swojej istocie, a zatem sztuka, która ma nas wciągnąć, porwać, uwieść, ale która pozostaje głównie maestrią obrazów. Dialogi są ważne, owszem, ale absolutnie nie stanowią o jej istocie. Wie o tym dobrze Denis Villeneuve, reżyser najlepszych w ostatnim czasie hollywoodzkich widowisk, który zapowiada, że marzy mu się nakręcenie filmu pozbawionego dialogów właśnie.
Prawda jest taka, że kino uratują ci, którzy zaproponują widowni coś odświeżającego, głównie w warstwie formalnej; którzy rozruszają serce X Muzy. To już się dzieje. A że dzieje się w animacji? Dzieci cieszą się z niespodzianek. Pora, by zaczęli się z nich cieszyć również dorośli.