Logo Przewdonik Katolicki

Zobacz we mnie człowieka

Damian Jankowski
Potwierdzam prawo osób z niepełnosprawnością do otrzymania sakramentów tak jak wszyscy inni członkowie Kościoła - pisze Franciszek fot. Getty Images

19-latek z lekką niepełnosprawnością zgłasza się do zakonu słynącego z otwartości. Chce być zakonnikiem, czyli szukać Boga. Od progu słyszy, że jego „niepełnosprawność jest problemem” i pytania w stylu: „a co będzie, jeśli choroba się rozwinie?”. Po kilku miesiącach kontaktów otrzymuje decyzję o odmowie przyjęcia go w klasztorne szeregi.

W ciągu kilku następnych lat próbuje szczęścia w innych zgromadzeniach. Ciągle słyszy to samo. Wreszcie w jednym z nich zostaje przyjęty do postulatu. Po niecałym roku dowiaduje się jednak, że „świetnie sobie radzi”, ale „życie klasztorne jest bardzo trudne”, za trudne dla niego. Wraca do życia świeckiego.
Opowieść z odległej przeszłości? Anegdota z melodramatycznego filmu? Kaznodziejski przykład? Nic z tych rzeczy. Ta historia wydarzyła się naprawdę, raptem kilku lat temu, w Polsce. Ja jestem jej bohaterem.

Burzenie tabu
Opisałem ją dwa lata temu w tekście Perła wytrącona z rąk, opublikowanym na łamach „Więzi”, gdzie pracuję. Udało nam się wówczas w redakcji stworzyć cały blok artykułów o miejscu osób z niepełnosprawnościami w Kościele. Chcieliśmy wywołać wewnątrzkościelną dyskusję. 
Osobiście najbardziej cieszyłem się z głosów ludzi świetnie znających rzeczywistość Kościoła w Polsce, które przyznawały, że kompletnie nie wiedziały o problemach osób z niepełnosprawnościami, które zgłaszają się do seminariów („A czy znacie księży niepełnosprawnych od urodzenia?”. „Ano, nie znamy”). Albo z opinii, że przełamujemy tabu i burzymy złudne samozadowolenie znacznej części naszych polskich współwyznawców, uznających, że Kościół nad Wisłą ma wiele problemów, ale nie w podejściu do osób z niepełnosprawnościami, nimi akurat „opiekuje się jak mało kto”.
Nie chcąc wychodzić na „kolejnego krytyka Kościoła”, w dalszej części tekstu będę odwoływał się do kościelnego dokumentu, który spokojnie mógłby się znaleźć w bloku „Więzi” sprzed dwóch lat, a powstał raptem kilka dni temu. Jego autorem jest papież Franciszek.

Szanować niezależność, a nie „pochylać się”
„Tworzenie parafii w pełni dostępnej wymaga nie tylko usunięcia barier architektonicznych, ale przede wszystkim zachowań i czynności nacechowanych solidarnością i służbą ze strony parafian w stosunku do osób z niepełnosprawnością oraz ich rodzin. Celem jest dojście do takiego momentu, w którym nie będziemy więcej mówić «oni», ale tylko «my»” – czytamy w orędziu na Międzynarodowy Dzień Osób z Niepełnosprawnościami (3 grudnia 2020). W tekście tym następca św. Piotra apeluje o to, by w odpowiedzi na „kulturę odrzucenia” propagować „kulturę życia”, opartą na skale inkluzyjności i „czynnego udziału”.
Papież oczywiście ma rację. Usunięcie barier architektonicznych to jedynie techniczna zmiana, stosunkowo łatwa do osiągnięcia. Znacznie ważniejsza i trudniejsza w realizacji jest zmiana mentalności wierzących.
Śp. Piotr Pawłowski, założyciel Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji, opowiadał jak kiedyś odwiedził parafię, w której właśnie trwały prace remontowe. Ponieważ nie było tam podjazdu dla osób na wózkach, zagadnął tamtejszego proboszcza, czy planuje go zbudować. – A po co? – tamten odpowiedział pytaniem. – Mamy tu takich kochanych parafian, że oni zawsze pomogą i wniosą pana do kościoła.
Tego typu odpowiedź idealnie obrazuje funkcjonujący w Kościele model działania wobec osób z niepełnosprawnościami. W literaturze fachowej określa się go jako „charytatywny”: księża i świeccy katolicy „pochylają się” nad „biednymi niepełnosprawnymi”, oferują im „troskę”, nierzadko też „współczucie”. Albo też gloryfikują takie osoby, uznając je za „biedaków”, którym „bardzo ciężko”, ale „na pewno świętych”.
Czy właśnie w tym nie tkwi źródło problemu? A co, jeśli same osoby z niepełnosprawnościami nie oczekują „ckliwości” i „miłosiernego podejścia”, a szacunku i uznania ich za pełnoprawnych członków wspólnoty? Naprawdę tak trudno zrozumieć, że ci, którzy często cechują się niemal „obsesją niezależności” (to określenie ukute przez „zdrowych” obserwatorów, dla których niezależność jest normą jak powietrze), mogą ciężko znosić próby „zagłaskiwania”?

Pytania, które bolą
Zresztą, gdyby tylko o „ckliwość” i „przesadną troskę” chodziło… Posłużę się na chwilę własnym przykładem. Urodziłem się z dziecięcym porażeniem mózgowym, przez co poruszam się nieco inaczej niż większość ludzi, tzn. idąc, kieruję prawą stopę bardziej do środka. Ponadto moja lewa ręka jest silniejsza niż prawa. I tylko tyle. Nie mam nic przeciwko temu, gdy ktoś w pociągu pomoże mi wrzucić ciężki plecak „na górę”. Gdy ktoś inny chce mi ustąpić miejsca w tramwaju, grzecznie odmawiam i proponuję je najbliżej stojącej kobiecie. 
Bolą mnie tylko pytania w stylu: „jak Ty sobie radzisz intelektualnie?”, a takie słyszałem w zakonach. Wtedy odpowiadałem, że „znośnie”, bo studiuję na jednym z najlepszych uniwersytetów w kraju. Co miałbym odpowiedzieć dzisiaj, gdy napisałem kilkadziesiąt tekstów publicystycznych i esejów, przeprowadziłem sporo dużych wywiadów, a także wydałem dwie książki?
Smucą także propozycje – również słyszane w przestrzeni kościelnej (i tylko tam!) – że „pomodlimy się o uzdrowienie”. W jednym z zakonów usłyszałem: „u nas niepełnosprawność nie jest problemem”. I w drugim zdaniu: „mamy modlitwy o uzdrowienie”. Wtedy widziałem w tym absurdalność, dzisiaj dostrzegam przejaw głębokiego niezrozumienia, jak szkodliwe jest dziwaczne burzenie samoakceptacji i zapomnienia, że „słabość należy to istoty człowieka” (Franciszek). Moja niepełnosprawność nigdy nie stanowiła dla mnie problemu, nie widzę powodu, dlaczego miałbym zaprzątać nią Bogu głowę. Nieco żartując: On ma na głowie świat, a ja miałbym Go prosić, by skorygował mój sposób poruszania się, bo wolałbym, idąc, mniej kołysać się na prawą stronę? Bądźmy poważni.
Niestety, nie tylko ja słucham w Kościele tego typu niestosownych pytań. Pewien ksiądz w konfesjonale chciał zadać mojemu znajomemu z widoczną niepełnosprawnością pokutę i zapytał go: „Umiesz czytać?”. „Mam doktorat” – usłyszał wymawiane z trudem słowa.

Mowa nas zdradza
Jasne, że są to błędy, których osoby mające wyczucie i zwykłą empatię po prostu intuicyjnie unikają. A jednak nie spadają one z nieba, są raczej efektem długiej, niechlubnej tradycji funkcjonującej wciąż wśród niemałego grona wierzących. Trudno uznać osobę z niepełnosprawnością – tak fizyczną, na której dotychczas się skupiałem, jak i intelektualną – za autonomiczną, posiadającą osobisty bagaż życiowych doświadczeń, własne życie duchowe i seksualne (a dlaczego nie?), jeśli wcześniej widziało się jakikolwiek ludzki defekt w kategorii zła, „kary Boskiej” i „krzyża Pańskiego”. 
A absolutyzowanie zdrowia? Skąd ono się wzięło w religii, której założyciel podkreślał wartość „tych najmniejszych” i sam później nosił na swoim ciele rany, czyli w pewnym sensie niepełnosprawność? Czy naprawdę trzeba wciąż i wciąż powtarzać o kimś, kto szybko umarł, że najważniejsze, iż „długo nie cierpiał”? A gdyby latami cierpiał, bez możliwości najmniejszego ruchu – byłby „roślinką”? Przecież ludzka godność nie opiera się na tym, że ktoś jest piękny, zdrowy, silny, „mądry” (zdolności poznawcze nie należą do istoty człowieczeństwa!), „społecznie użyteczny”, ale na prostym fakcie, że JEST. O żadnym życiu nie można powiedzieć, że jest „niewarte życia”, każde zasługuje na afirmację ze strony otoczenia.
Oczywiście, że wiele tych sformułowań pada bez świadomości mówiących i w dobrej wierze, wynika też z lęku przed cierpieniem, niemniej warto zastanawiać się, czy czasem – jak w Ewangelii – nasza mowa nas nie zdradza. Chyba że chcemy „doceniać” i „chronić” życie, ale tylko z bezpiecznego dystansu, pozostając na poziomie deklaracji.

Nie „czy?”, ale „jak?”
W swoim orędziu Franciszek ciekawie rozwija myśl o tym, że powinniśmy budować na „skale czynnego udziału”. Zatrzymuje się nad dostępem osób z niepełnosprawnościami do sakramentów. „Potwierdzam z całą stanowczością prawo osób z niepełnosprawnością do otrzymania sakramentów tak jak wszyscy inni członkowie Kościoła. Wszystkie celebracje liturgiczne w parafii powinny być dostępne, aby każdy razem z braćmi i siostrami mógł pogłębiać, celebrować i żyć własną wiarą. Specjalną uwagę należy zwrócić na osoby z niepełnosprawnością, które nie otrzymały jeszcze sakramentów inicjacji chrześcijańskiej: powinny one zostać przyjęte i włączone w formację katechetyczną przygotowującą do tychże sakramentów. Łaska, którą one niosą ze sobą, nie może zostać przed nikim wstrzymana” – stwierdza papież.
„A osoby z ciężką niepełnosprawnością intelektualną?” – zapyta ktoś. Odpowiedź pozytywna może być podana intuicyjnie, ale formalnie znajdziemy ją w adhortacji Sacramentum caritatis z 2009 r. Papież Benedykt XVI pisze w niej, że osoby takie „otrzymują Eucharystię w wierze, również w wierze ich rodziny lub wspólnoty, która im towarzyszy”. To tak jak – dodam od siebie – chrzest małych dzieci, jeszcze nieświadomych, ale przynoszonych do świątyni z powodu wiary rodziców.

Nie wstrzymujmy łaski
Franciszek apeluje także w orędziu, by osoby z niepełnosprawnościami „stały się aktywnymi podmiotami duszpasterstwa, a nie tylko adresatami”. Jego zdaniem ich obecność „pośród katechetów staje się potencjałem we wspólnocie”. „Chciałbym, aby we wspólnotach parafialnych coraz więcej osób z niepełnosprawnością zostawało katechetami, by przekazywały wiarę w sposób skuteczny, również przez swoje świadectwo” – zaznacza.
Nieśmiało sugerowałbym rozwinąć w praktyce ten ważny fragment. Skoro Franciszek chce „czynnego udziału” w kościelnym posługiwaniu i życiu sakramentalnym osób z niepełnosprawnościami, w dodatku „zgodnie z ich uzdolnieniami”, czemu by nie rozciągnąć tego wezwania także na kapłaństwo? Czy naprawdę formatorzy muszą skupiać się tylko i wyłącznie na tym, czy któryś z kandydatów nie ma czasem za krótkiej nogi lub czy nie utyka? 
I tutaj wracamy do tematu mentalności. Kodeks prawa kanonicznego nie precyzuje dokładnie sprawy. Mówi jedynie o „wystarczającym zdrowiu” kandydata. A co to dokładnie oznacza? Potrafię sobie wyobrazić, że do klasztoru lub seminarium zostałaby przyjęta osoba niewidoma lub poruszająca się na wózku. Potrzeba by do tego rozwagi, odpowiedzialności, empatii – tak przełożonych, jak i danej wspólnoty, ale nie są to wymagania niemożliwe do spełnienia. Pytanie nie powinno brzmieć „czy?”, ale „jak?” taką osobę przyjąć. Oczywiście, jeśli cechuje się ona stosowną dojrzałością emocjonalną, moralną i religijną. 
Mówiąc Franciszkiem: nie wstrzymujmy łaski! Marzy mi się, by osoby z niepełnosprawnościami, jeśli tylko czują takie pragnienie, mogły próbować realizować swoje chrześcijańskie powołanie „poprzez świadectwo” nie tylko jako świeccy, w małżeństwie lub żyjąc samotnie, ale także jako księża. By do kapłańskich szeregów dopuszczeni zostali tacy, których misji towarzyszy wrodzona „oswojona” niesprawność, a na ich drodze nie stoi kłoda klerykalnej wizji kapłaństwa. I którzy nie muszą na każdym kroku oglądać się na akceptację otoczenia lub wysłuchiwać niewyrażanych wprost komunikatów: „jesteś dzielny, ale Cię tu nie chcemy”.

Paleta barw
Sprawa ostatnia. Tak często powtarzana przez Franciszka w orędziu inkluzyjność jest przeciwieństwem getta, jednej z pokus kościelnego podejścia do niepełnosprawności.
Po opublikowaniu mojego tekstu w „Więzi” dostałem kilka wiadomości od czytelników, którzy wskazywali mi „wspólnoty dla niepełnosprawnych”, chyba nawet zgromadzenie zakonne o takim charakterze. Nie skorzystałem z propozycji. Wierzę po prostu, że obecność osób z niepełnosprawnościami w Kościele nie ma sprowadzać się do szukania zamkniętego środowiska, które celebruje swoją inność, w tym również urazy czy ból. Używając metafory Franciszka, wszyscy mamy płynąć w jednej łodzi, a nie używać osobnych, dla „najbardziej potrzebujących”.
I w drugą stronę – nie trzeba udawać, że nie widzi się niepełnosprawności (choć rzeczywiście z czasem dany człowiek tak się z nią oswaja, że jej na co dzień nie dostrzega, to normalne i piękne). Jakiś czas temu w dobry nastrój wprawiła mnie moja 6-letnia chrześnica, która przekonywała, że do tej pory nie zauważyła tego, iż chodzę „trochę inaczej”. Dopasowała się chyba do poczucia humoru chrzestnego, nie wiem. 
Wiem natomiast na pewno, że błąd moich zakonnych przełożonych – tak u redemptorystów, jak i dominikanów – nie polegał na tym, że dostrzegli bądź nie dostrzegli mojej „inności”, ale na tym, że wyciągnęli z niej niezgodne z rzeczywistością wnioski. To prawda, w klasztorze nie trenowałbym sprintu lub biegu przez płotki, ale czy są to aktywności wpisane w zakonne konstytucje?

Dziś nie mam do nikogo żalu. Żałuję jedynie, że zakonni decydenci nie zrozumieli, jak wielobarwny jest świat osoby z niepełnosprawnościami. Składają się na niego trudności (gdy niedawno w wywiadzie telewizyjnym powiedziałem, że niepełnosprawność nie sprawia mi kłopotów, mój brat rzucił z ironią: „Tak? To dlaczego sam nie wniosłeś na siódme piętro szafki?”) i radości („Co pana boli?”. „Tylko życie…”). Bywa że tych drugich jest więcej.
A co mogłoby być punktem wyjścia w kościelnym podejściu do osób takich jak ja, ale i tych ze znacznie bardziej widocznymi schorzeniami? „Zobacz we mnie człowieka, ja na litość nie czekam” – śpiewał Stanisław Soyka. Tyle i aż tyle. Na początek wystarczy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki