Tegoroczny zdobywca Złotego Lwa w Wenecji jest trochę jak Skyfall Sama Mendesa, trochę jak Zimowy żołnierz braci Russo (choć druga odsłona przygód Kapitana Ameryki pochodzi z niższego rejestru) – broni się po prostu jako film, a nie tylko świetny przedstawiciel popularnej serii.
Przede wszystkim reżyserowi Kac Vegas w pełni udało się to, czego próbowali już wcześniej choćby Christopher Nolan (trylogia z Batmanem) i James Mangold (Logan: Volverine) – pokazuje on ludzką twarz komiksowego bohatera. Co więcej, o ile wspomniani twórcy nie rezygnowali przy tym z – mniej lub bardziej wyraźnej – konwencji kina akcji, Phillips dokonuje rzeczy zdumiewającej: łączy komiksowy zarys przede wszystkim ze… znakomitą tradycją amerykańskiego kina lat 70. I, przyznajmy, wychodzi z tego obronną ręką!
Filmowe cytaty
Zatrzymajmy się na chwilę przy tych wewnątrzfilmowych, kinofilskich odniesieniach. Joker to bowiem jeden wielki cytat z dwóch filmów mistrza Martina Scorsese: Taksówkarza i Króla komedii (na ekranie widzimy zresztą Roberta De Niro, który zagrał główne role w obu pozycjach). Cytat tak dosłowny, że może jednocześnie ekscytować i irytować fanów autora Chłopców z ferajny.
Z pierwszym z wymienionych arcydzieł łączy film Phillipsa przede wszystkim obraz miasta-molocha, które czeka na „deszcz, który zmyje brud z ulic” i które doprowadza głównego bohatera na skraj szaleństwa. Z drugim – rozmycie granicy między rzeczywistością a fikcją, tragedią a nieśmieszną komedią. Filmowy Joker to Artur Fleck, człowiek z krwi i kości, wyrzucony na brzeg niesprzyjającego mu świata. „Wesołek”, którego śmiech – efekt choroby neurotycznej – nikogo nie jest w stanie rozbawić; skłócony z życiem introwertyk, brat bliźniak depresyjnego Travisa Bickle’a z przywołanego już Taksówkarza i nieudacznika Ruperta Pupkina z Króla komedii, a może i nawet – nieśmiało dodajmy – jakieś wcielenie Alexa DeLarge z Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka i odwrócona wersja Chaplinowskiego bohatera Dzisiejszych czasów, które zresztą filmowi mieszkańcy Gotham oglądają w kinie w jednej ze scen.
Ostra diagnoza
Nawiązania nie ograniczają się jednak tylko do poszczególnych scen i motywów. Pamiętające o wyróżniku kina lat 70. dzieło Phillipsa jest przede wszystkim przejmująco smutnym dramatem psychologicznym i ostrą jak brzytwa diagnozą społeczną; a do tego opowieścią o odrzuceniu i kompletnym braku zrozumienia. W komiksowej wersji wystarczył jeden „zły dzień”, by zagubiony mieszkaniec Gotham stał się królem zbrodni (film inteligentnie nawiązuje do tej kwestii). U Phillipsa Artura do granic rozpaczy doprowadziły tygodnie i lata pozbawione choćby namiastki radości czy nadziei. Spisany na straty komik przestaje „nadrabiać miną” (albo dopiero zaczyna). Staje się – wbrew własnej woli, choć i to niejednoznaczne – trybunem pogardzanego ludu, głosem społecznych frustracji, brutalnym wyrazicielem zbiorowych lęków i antyelitarnego gniewu, rzucającym w twarz przedstawicielce opieki społecznej (a może metaforycznie po prostu widzom) krótkie: „I tak nie zrozumiesz”. W domyśle – nie zrozumiesz, bo zbudowaliście między nami niewidzialny mur, tamę, efektem będzie więc krwawy odwet. Oglądanie tego wszystkiego na ekranie jest tym boleśniejsze, że szybko uświadamiamy sobie umowność roku 1981, w którym rozgrywa się akcja. Podobne zdarzenia i mechanizmy spokojnie mogłyby zadziałać tu i teraz, zaś bohaterowie – sprawcy destrukcji – mogliby mieszkać tuż obok nas.
Koncert jednego artysty
Warto też wspomnieć o jeszcze jednym – kto wie czy filmowo nie najistotniejszym – elemencie projektu. Poza wszystkim Joker to przecież koncert jednego artysty (wkrótce przekonamy się, czy oscarowy). Joaquin Phoenix po raz kolejny – po Mistrzu, Her i Nigdy cię tu nie było – udowadnia, że jest obecnie – obok Daniela Day-Lewisa, który jednak przeszedł na emeryturę – najwybitniejszym aktorem Ameryki, współczesnym odpowiednikiem geniuszów rangi Brando, De Niro, Pacino i Hoffmana z ich najlepszych lat. Jego drobiazgowo przemyślana praca nad fizycznością bohatera w połączeniu z wyborną, niczym nieskrępowaną improwizacją dodają postaci znanego zbrodniarza rys kameralnej tragedii i wieloznaczności. To zresztą bardzo udana manipulacja emocjami odbiorców ze strony twórców filmu – opowieść zostaje tak poprowadzona, że w jej trakcie przywiązujemy się do bohatera i współczujemy mu, nawet mając z tyłu głowy fakt, iż oglądamy właśnie narodziny chyba najbardziej irracjonalnego zła w świecie komiksu.
Można przy tym oczywiście narzekać, że wizja Phillipsa uszyta jest grubymi nićmi – jego Joker ostatecznie sam bezpośrednio tłumaczy w jednej ze scen swoje motywy. Rację mają też ci, którzy zarzucają filmowi, że przedstawiona przez niego społeczna diagnoza i geneza zła sprowadzają się do ogranych już banałów. Ale też trudno nie zgodzić się z tymi, którzy widzą w nim dzieło wybitne, najlepszą kinową propozycję sezonu; ucztę znoszącą podział na kino popularne i artystyczne.
Niewygodnie prawdziwy los
Wychodząc z kina, do końca nie wiedziałem (a byłem na seansie dwukrotnie), czy obejrzałem przed chwilą uniwersalną przypowieść o stopniowym rozrastaniu się nicości, czy też zwykłą estetyzację przemocy i pochwałę anarchii. Taki właśnie jest Joker. W śmiercionośnym tańcu udanie łączy on nihilizm i współczucie, indywidualną tragedię i zbiorowe lęki, perspektywę ofiary i samozwańczego kata, makabrę i farsę. Jak śpiewał Frank Sinatra (a jego utwór słyszymy w kluczowych momentach filmu), „that’s life”. Taki los. Niewygodnie prawdziwy los.