Stroną atakującą był Azerbejdżan, którego wojska przypuściły ofensywę na pozycje ormiańskie przy udziale lotnictwa oraz sił pancernych. Napięcie w regionie trwa już jednak od lipca, a w starciach granicznych ginęli tam żołnierze obu stron.
Obecna kampania to już starcie nowej generacji. Żołnierze piechoty nie ruszają się ze swych okopów. Zarówno Azerbejdżan, jak i Armenia unikają starć w otwartym polu, zwyczajowo zwanych bitwami. I chociaż czołgi czy samoloty efektownie wyglądają na zdjęciach, to nie one rozstrzygają o zadanych przeciwnikowi stratach, lecz drony. Tu, jak się wydaje, przewagę mają Azerowie, którym w ten sposób udało się zniszczyć pewną ilość ormiańskich jednostek pancernych, wraz z ich załogami.
Obie strony informują świat o własnych zabitych cywilach, ale to incydenty. Większe skupiska ludności cywilnej, zarówno po stronie ormiańskiej, jak i azerbejdżańskiej, rozdziela szeroki pas strefy zajętej przez wojsko, albo też zawczasu opróżnionej z mieszkańców „ziemi niczyjej”. Tam też prawdopodobnie toczyć się będą dalsze działania militarne.
Sytuacja przypomina więc bardziej grę wojenną, prowadzoną przez sztabowców obu zwaśnionych stron, niż prawdziwą wojnę. To dobrze – ponieważ oznaczać będzie uniknięcie cierpień przez ludność cywilną. To jednak jednocześnie źle – ponieważ w ten sposób można bez końca kontynuować orwellowski spektakl, dyrygowany przez możnych tego świata, w którym zwykli obywatele nie dowiedzą się, o co naprawdę chodzi.
Poletka mocarstwowych interesów
Karabach to kraina zamieszkana przez chrześcijańskich Ormian, od stuleci będąca w strefie politycznych i kulturowych wpływów imperium perskiego. Na początku XIX w. regionem tym, na skutek zwycięskiej wojny z Persją, zawładnęła Rosja i odtąd stanowił on peryferyjną część tego państwa. Dwieście lat rosyjskiego panowania odcisnęło się na psychice Azerów, których elity uległy częściowej rusyfikacji. Stąd nawet prezydent niepodległego państwa nosi nazwisko z rosyjską końcówką: Alijew. Moskwa oczywiście nie rezygnuje z tego potencjału.
Jednak jako całość, Azerowie zachowali narodową tożsamość, w głównej mierze dzięki wyznawanemu przez nich islamowi. Obrządek szyicki zbliża ich do Iranu, natomiast mowa – do tureckich sąsiadów. Obaj bliskowschodni hegemoni, a jednocześnie rywale, Teheran i Ankara, także mają w Azerbejdżanie swoje silne interesy. Mamy więc już trzech potencjalnych partnerów wojennej gry. Na razie wystarczy, by nie komplikować wykładu.
Z Armenią sprawa jest nieco prostsza. Ci dziedzice starożytnej cywilizacji nie przetrwaliby jako naród, gdyby Rosja, po zdobyciu na Persach Erywania, nie urządziła im tam nowej siedziby. Ormianie, rozproszeni przez wieki krwawych prześladowań ze strony muzułmanów, zaczęli tam ściągać z całego świata – podobnie jak 120 lat po nich uczynili to Żydzi Izraela. Podobnie jak w przypadku Izraela pozostało też jednak ich muzułmańskie otoczenie, więc Moskwa umiejętnie przedstawia się obywatelom Armenii jako jedyny – w razie poważnej próby sił – gwarant istnienia ich państwa. Z tego powodu mieszkańcy tego kraju są i raczej pozostaną prorosyjscy.
Trzeba jednak pamiętać przy tym o znaczącej różnicy, z jaką w Armenii traktowana jest Turcja oraz Iran. Tej pierwszej nie zapomina się ludobójstwa Ormian z 1915 r., natomiast na tle „odwiecznie antyormiańskiej” Turcji wizerunek Iranu wygląda w Erywaniu prawie na przyjazny.
Bez mapy „nie razbieriosz”
Do prób zrozumienia karabaskiego konfliktu nie ma co się nawet zabierać bez sięgania po mapę. Starożytnym symbolem ormiańskim jest góra Ararat, doskonale widoczna z Erywania – ale Ararat leży już na terytorium tureckim. Zaraz za ormiańską stolicą rozciąga się terytorium Nachiczewanu, należące do Azerbejdżanu, choć oddzielone od niego obszarem ormiańskiego Zangezuru. Rzeka Araks oddziela Nachiczewan od Iranu, ale na stokach Araratu enklawa ta styka się wąskim, kilkukilometrowym korytarzem z Turcją.
Jak zamieszkały przez Azerów Nachiczewan oddzielony jest od reszty Azerbejdżanu, tak zamieszkały przez Ormian Górski Karabach formalnie oddzielony jest od armeńskiego państwa.
Gdy w wyniku rewolucji 1917 r. ludy Kaukazu wyzwoliły się spod panowania Petersburga, region ten określił się jako wspólne państwo wielonarodowe. Niebawem jednak dały znać o sobie stare waśnie i zjednoczony Kaukaz rozpadł się na trzy państwa: Azerbejdżan, Gruzję oraz Armenię. Czerwonej Moskwie łatwiej więc było przywrócić tam rosyjskie panowanie. W 1920 r. wykorzystała ona właśnie konflikt w Górskim Karabachu. Miejscowi Ormianie zbuntowali się tam przeciw władzy tureckojęzycznych muzułmanów (nazwy „Azerowie” jeszcze nie używano) i Baku wysłało tam większość swoich wojsk. Na to tylko czekali rosyjscy bolszewicy, zajmując Baku, a po nim resztę Kaukazu.
Sowiecka Rosja uznała Górski Karabach za autonomiczną część Azerbejdżanu. Był to gest pod adresem Turcji Kemala Paszy (Atatürka), który w owym czasie budował nowe tureckie państwo na gruzach sułtanatu, podobnie jak Lenin i Stalin budowali nową Rosję na gruzach caratu.
I tak już zostało aż do 1988 r., kiedy to Związek Sowiecki zaczął się kruszyć w swych fundamentach – począwszy właśnie od ich karabaskiego odcinka. W 1991 r. Górski Karabach ogłosił niepodległość, co spowodowało zbrojną interwencję Baku. Miejscowych Ormian zaczęto wyrzucać do Armenii. Ormianie, ci z Karabachu wspólnie z tymi z Erywania, odbili jednak region, co więcej, zajęli zbrojnie jego otulinę, zdobywszy upragnioną łączność terytorialną z ormiańską stolicą. Gdy w 1994 r. podpisano zawieszenie broni, Armenia de facto powiększyła swoje terytorium kosztem jednej dziesiątej powierzchni Azerbejdżanu, wcześniej wyrzucając stamtąd miejscowych Azerów. Z powodu nieugiętego stanowiska wspólnoty międzynarodowej państwo to jednak nigdy nie zdecydowało się na formalną aneksję Karabachu – chociaż obowiązuje tam ormiańska waluta, paszporty, numery rejestracyjne samochodów, a także ormiański pobór do wojska.
Czy nic się nie da zrobić?
Tak w skrócie wygląda sytuacja, której na dobrą sprawę nikt z wielkich tego świata nie chce uregulować na trwałe. Nie uregulują jej też sami Ormianie i Azerowie, każda ze stron powołuje się bowiem na mocne i „niepodważalne” argumenty z dziedziny historii oraz etnografii, które bez reszty przyznają rację tylko jednej stronie – swoim.
Od kilkunastu już lat trwa tzw. proces miński, czyli spotkania dyplomatów czołowych państw, zaangażowanych w „rozwiązanie konfliktu”. Nie dały one nic poza gołosłownymi oświadczeniami, oraz – oczywiście – sutymi gażami dla zawodowych „peacemakerów”. Przez ten cały okres powiększoną o Karabach Armenię i Azerbejdżan rozdziela pas niezasiedlonej ziemi, z której w imię pokoju wyrzucono prawowitych mieszkańców, osadzając tam jednostki wojskowe. Tam właśnie toczą się, i toczyć się będą, walki z użyciem coraz nowocześniejszej technologii militarnej, a pretekstem do tego będzie każde zaostrzenie się międzynarodowej sytuacji (przed obecnym konfliktem była w 2016 r. tzw. Wojna Czterodniowa, pokłosiem hybrydowej wojny o Donbas).
Czy oznacza to, że nic się nie da zrobić dla realnego pokoju wokół Karabachu? Niekoniecznie. Warto pamiętać o zasadniczej różnicy między polityką Moskwy a Ankary, które w tej chwili toczą ze sobą rozgrywkę kosztem pionków Baku oraz Erywania. Ta pierwsza, by utrzymać swe wpływy na Zakaukaziu, dążyć będzie do przedłużenia stanu destabilizacji. Zawsze poprze więc tego, kto przegrywa – aby w regionie nie było wygranych. Z kolei Turcja, choć wyraźnie stawia na Azerbejdżan, nie ma powodu toczyć tam bez końca hybrydowej wojny. Trwałe rozstrzygnięcie pokojowe, jakiekolwiek by ono nie było, wymusi więc w przyszłości raczej Ankara niż Moskwa.