Kilka dni wcześniej ormiański premier Nikol Paszynian nazwał „strategicznym błędem” ormiańską politykę polegania na jednym tylko, znacznie silniejszym „partnerze” – czyli Moskwie. Wypowiedź obiegła świat i oczywiście znalazła odpowiedni oddźwięk w rosyjskiej stolicy. Rzeczniczka MSZ Maria Zacharowa, znana nam z aroganckich komentarzy dotyczących wojny na Ukrainie, orzekła, iż ostatnie oświadczenia Erywania mieszczą się „na granicy chamstwa”. Chodziło jej nie tyle o samego Paszyniana (którego żona, notabene, akurat przebywała w Kijowie z pomocą humanitarną), ile o przewodniczącego parlamentu Armenii, który rzeczywiście ostatnio pod adresem Moskwy rzucił kilka cierpkich uwag. Przewodniczący nie pozostał jej dłużny, zapowiadając, że nie będzie odpowiadał „sekretarce jakiejś tam instytucji”, gdyż byłoby to poniżej jego godności. W rezultacie na dywanik wezwany został ambasador Armenii w Moskwie, co już samo w sobie również jest kolejnym rekordem.
Zemsta Moskwy nie ograniczyła się jednak do tego: 11 września, w dniu rozpoczęcia ormiańsko-amerykańskich manewrów, ogłosiła zakaz wwozu z Armenii… nasion marchewki. Erywań skwitował ten krok wzruszeniem ramion, gdyż od dłuższego czasu nie spodziewa się po Rosjanach ani poważniejszych sankcji, ani też realnego wsparcia. W dwa dni później Armenia przyjęła zasady tzw. statutu rzymskiego, według których Władimir Putin, jeśliby tylko odważył się znaleźć na terytorium tego kraju, zostałby natychmiast aresztowany.
Większa strata niż zysk z tej opieki
Znaczenie ormiańskiego zwrotu w polityce zagranicznej ocenić można jedynie z perspektywy historii. Armenia bowiem, jako nowożytne państwo, powstała jako projekt moskiewski i jakby z łaski rosyjskiego sąsiada. Również jego bieżąca egzystencja oparta była dotąd na zależności od rosyjskiej opieki.
Armenia, choć ma jedne z najstarszych na świecie tradycji państwowych oraz własny Kościół ormiański, od wielu stuleci nie mogła wybić się na niepodległość. Przyczyną były kolejne najazdy ze wschodu różnych muzułmańskich potęg. W rezultacie ludność ormiańska żyła pod panowaniem Turcji i Persji. Tę ostatnią na początku XIX w. pokonała w wojnie Rosja, zabierając perskiemu imperium skrawki terytoriów, gdzie m.in. leży Erywań. Stąd wziął się pomysł Petersburga, aby ściągnąć tam innych Ormian, poddanych Teheranu i Stambułu, by pod opieką Rosji zbudować tam na nowo kolebkę ormiańskiego życia. Nie było tam mowy o ormiańskim państwie, nawet o autonomii, tereny te wcielono bezpośrednio do rosyjskiego państwa. Chodziło tylko o to, by ludność ormiańska, skupiona w większej masie, mogła tam żyć bezpiecznie. Ormianom, których fizyczna egzystencja w Turcji oraz Persji zagrożona była nieustannymi pogromami, w zupełności to wystarczało.
Taki mentalny schemat – mówiąc w dziennikarskim skrócie – panował wśród Ormian aż do teraz. Rosja zawsze dotąd jawiła się Erywaniowi jako surowa, ale jednak „matuszka”. Opiekunka, która lubi karcić, ale w razie czego obroni. Bo poza Rosją Ormianie nie mieli w regionie innych przyjaciół.
Ostatnimi laty jednak pojawiła się refleksja, pytanie: czy uwiesiwszy się na rosyjskiej klamce, więcej w historii zyskujemy, czy też tracimy? Wspomniane ormiańskie skupisko wokół Erywania (teren dzisiejszej republiki Armenii) powstało kosztem ogołocenia z Ormian innych terenów, znacznie zmniejszając obszar ich obecności. Wielki pogrom Ormian z 1915 r., urządzony przez Turcję, został sprowokowany przez wchodzącą na jej terytorium armię rosyjską. Mimo to Rosja nie kiwnęła wówczas palcem, by pomóc masowo mordowanym Ormianom. I tak dalej, aż do dziś, gdy coraz bardziej paląca staje się kwestia: czy godzi się, aby suwerenne państwo kierowało się wskazówkami rodem z czasów carskich gubernatorów? Pod wpływem podobnego myślenia ormiańskich elit państwo to w 2013 r., podczas konferencji w Wilnie, wycofało swoje uczestnictwo z umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Dziś Ormianie tego żałują.
Oblężona forteca
W centrum ormiańskiego rozgoryczenia znajduje się kwestia Górskiego Karabachu. Skomplikowaną historię tego dziwnego tworu możemy tu naszkicować jedynie najgrubszą kreską. Górski Karabach leży w głębi terytorium Azerbejdżanu, z którym Armenia „od zawsze” znajduje się w stanie poważnego sporu etnicznego i terytorialnego. Na zachód od Karabachu leży Zangezur, górzysta kraina należąca do Armenii i odcinająca w ten sposób główne terytorium Azerbejdżanu od jej eksklawy w postaci obwodu Nachiczewania. Azerowie są szyitami, jak większość mieszkańców Iranu, ale językowo zbliżeni są do Turków, stąd waga ich łączności z państwem tureckim. Teraz podsumujmy: aby dostać się z Baku do Ankary drogą lądową, trzeba najpierw przejechać przez ormiański Górski Karabach, potem ormiański Zangezur, by przez azerbejdżański Nachiczewań dotrzeć wreszcie na teren Turcji. Innej drogi nie ma, zresztą w chwili obecnej ta jedyna jest zablokowana, o czym za chwilę.
Skąd wziął się ten „bezsensowny” podział polityczny? Jeszcze z czasów sowieckich. Gdy bolszewicy na początku lat 20. zagarniali zbrojnie Zakaukazie, zależało im, by ich zdobycze zabezpieczone były od strony tureckich tyłów. Dlatego też Górski Karabach, mimo że zamieszkały w większości przez Ormian, Moskwa przyznała tureckojęzycznemu sowieckiemu Azerbejdżanowi.
Na początku rozpadu ZSRR karabachscy Ormianie zbuntowali się i wyrzucili od siebie azerskie władze, proklamując niepodległą „republikę Arcachu” (jak po ormiańsku nazywa się Karabach). Jej niepodległości nie uznaje nikt na świecie, więc izolowany Górski Karabach wegetował dotąd przed trzy dekady na kompletnym marginesie międzynarodowego zainteresowania.
Ostatnie lata przyniosły temu kraikowi dodatkowe i znaczące zmiany na gorsze. Wiążą się one z umacnianiem pozycji Azerbejdżanu, który krok po kroku buduje swoje znaczenie jako ważne ogniwo łańcucha dostaw paliw kopalnych. Azerbejdżanowi kibicuje w tym jego starsza turecka siostra, a konkretnie reżim Recepa Erdoğana, z którym Putin, jeśli nie musi, nie ma ochoty zadzierać. I chociaż w samej Armenii znajduje się rosyjska baza wojskowa, zaś Górski Karabach teoretycznie chronią rosyjskie „siły pokojowe”, Moskwa faktycznie machnęła ręką na ten odległy zakaukaski region. Czasem tylko posyłała Erywaniowi slogany o pomocy i odwiecznej przyjaźni. Ale Ormianie czują się osamotnieni i nie da się ich dłużej nabierać na słowa.
W tym geopolitycznym klimacie, jesienią 2020 r. wojska Azerbejdżanu, przy kompletnym braku zainteresowania ze strony świata, odbiły większość terytorium Górskiego Karabachu, włącznie z miastem Szusza, dawną stolicą miejscowego chanatu, leżącym tuż pod bokiem stolicy kraiku, Stepanakertu. Karabachscy Ormianie znaleźli się w stanie oblężenia. Ich jedyną łącznością z Armenią stał się tzw. korytarz laczyński, „chroniony” przez rosyjskie „siły pokojowe”, ale w grudniu ubiegłego roku Azerowie zablokowali i tę linię zaopatrzenia. Do Karabachu zajrzał głód, wprowadzono tam dystrybucję kartkową.
Co więcej, azerski prezydent Ilham Alijew otwarcie zapowiada, że z wolą czy bez woli Erywania przetrze kolejny „korytarz”, tym razem przez Zangezur, który ostatecznie połączyłby Baku z Ankarą. Nam, Polakom, źle to się kojarzy, gdyż pamiętamy niemieckie uroszczenia do „korytarza” pomorskiego, zakończone agresją 1939 roku.
9 września w Karabachu odbyły się, oczywiście nieuznawane przez świat, wybory prezydenckie. Nową głową państwa został Samwel Szachramanian, generał i spec od bezpieczeństwa. Górski Karabach jeszcze bardziej przybrał przez to charakter oblężonej fortecy. Droga do pokojowego rozwiązania tego konfliktu coraz bardziej się wydłuża.