Nauczyciele nie są wyjątkową grupą, której członkowie rezygnują z wykonywanego zawodu. Wszystkie profesje mają w swoich szeregach tych, którzy pracą się rozczarowali, są przemęczeni lub z różnych powodów najzwyczajniej mają dość. Istotny problem zaczyna się wtedy, kiedy osób odchodzących przybywa w nienaturalnym tempie, a powołanie i najszczersze chęci wykonywania pracy ustępują miejsca skostniałym, od lat nieprzesuwalnym ramom systemowym.
Pruski system
Kryzys polskiej oświaty nie jest związany z COVID-19 ani ze strajkiem, który był wynikiem głębokiej frustracji narastającej w nauczycielkach i nauczycielach od wielu lat. Rok ,,postrajkowy” to czas uśpienia, nie wydarzyło się nic, co mogłoby wpłynąć na poprawę sytuacji, ale i nie działo się wiele złego. Nauczyciele zaczęli akceptować fakt, że ,,jest jak jest”, a także oswoili się z myślą, że nie są słyszalni społecznie. – COVID rozdrapuje wyłącznie istniejące rany. Wszystko wylało się i teraz tak naprawdę nie wiadomo, co z tym zrobić. Proszę zwrócić uwagę, że obecnie system kierowany przez polityków nastawiony jest na to, aby wszystko jak najszybciej wróciło do normy – czyli wracamy do starych, pruskich schematów – twierdzi Marcin Korczyc, prezes Fundacji „Ja, Nauczyciel”. Czas przerwy w nauczaniu stacjonarnym to w pewnym sensie czas straconej okazji: do konstruktywnych rozmów o zmianach, które muszą zajść. – Niewiele środowisk szkolnych porozmawiało o tym, co właściwie wydarzyło się w trakcie miesięcy lockdownu, a także o tym, co z tego zabieramy dalej? Powinny paść pytania o przeorganizowanie systemu pracy, przestrzeni itp. Tymczasem jedyne rozmowy, jakie się toczą, dotyczą procedur związanych z ryzykiem zachorowania, kryteriów ocen, wymagań edukacyjnych czy kolejnych regulaminów. Na deser otrzymaliśmy nowego sternika w ministerstwie. W każdej szkole mnóstwo sztywnych wytycznych, a nikt nie pyta, jak my nauczyciele się czujemy. O uczennicach i uczniach rozmawiamy jeszcze mniej – podsumowuje Marcin Korczyc.
Nieproporcjonalny nakład
Maja od zawsze chciała uczyć. Kiedy skończyła anglistykę, rozesłała CV do różnych liceów, bo właśnie praca w szkole średniej wydawała się jej najbardziej atrakcyjna. Przez pięć lat zupełnie poświeciła się pracy. – Ja nie pracowałam na sto procent, dawałam z siebie zdecydowanie więcej. Zobaczyłam, jak czasochłonna jest praca w liceum, jeśli chce się to robić naprawdę dobrze, a ja nie umiem pracować na pół gwizdka – opowiada Maja. – Być może moje zaangażowanie było dla mnie substytutem rodziny, której w tamtym czasie nie miałam. Przygotowywanie zajęć, sprawdzanie kartkówek, poprawianie wypracowań – spędzałam nad tym wszystkim zdecydowanie więcej czasu niż 40 godzin w tygodniu – mówi. Po kilku latach jej sytuacja życiowa uległa diametralnej zmianie. Maja urodziła pierwsze dziecko. Wtedy zdała sobie sprawę, że dłużej tak nie wytrzyma. – Praca pochłaniała większość mojego czasu, a dodatkowo towarzyszyło mi męczące poczucie odpowiedzialności: przecież nie przygotowywałam moich uczniów na wakacyjny wyjazd zagraniczny, ale do egzaminów maturalnych, od których nierzadko zależało ich przyszłe życie – podsumowuje. – Wiedząc, ile wysiłku wkładam w pracę, co miesiąc patrzyłam na swoje konto i za każdym razem nie mogłam uwierzyć: zarobki w ogóle nie były odzwierciedleniem mojego wkładu pracy. To było naprawdę frustrujące.
Po macierzyńskim nie chciała wracać do szkoły. – Początkowo myślałam, że moja niechęć jest związana z roczną przerwą i z tym, że wypadłam z naturalnego rytmu pracy – opowiada. – Po urlopie macierzyńskim przeszłam na wychowawczy, a w międzyczasie prowadziłam zajęcia z angielskiego w przedszkolach. Robiłam coś, co dawało mi satysfakcję, a nie było okupione takim wysiłkiem z mojej strony.
Po trzech latach urodziła drugiego syna. Wtedy podjęła ostateczną decyzję: do szkoły nie wróci. Dziś współpracuje z dużymi firmami. – Uczę angielskiego w korporacjach. Zmieniła się jakość mojego życia i nie mówię tylko o czasie, który zaoszczędzam. Docelowo chcę pracować dwadzieścia pięć godzin w tygodniu, ale już teraz pracując dziewiętnaście, dostaję pensję dwa razy większą niż w szkole – opowiada.
Dobre początki
Praca w przedszkolu była jej marzeniem i przez kilka lat rzeczywiście spełniała się zawodowo. – Pracowałam z małą grupą dzieci z niepełnosprawnościami. Każde dziecko mogłam potraktować w sposób indywidualny. Miałam poczucie, że każdemu z nich daję taką ilość czasu, jakiej aktualnie potrzebuje. Organizacja pracy pozwala mi podejmować działania wykraczające poza plan przewidzianych zajęć – opowiada Kaja. W międzyczasie głęboko w jej sercu kiełkowała tęsknota za pracą związaną z nauką tańca. Stabilna sytuacja zawodowa sprawiła, że kobieta zepchnęła te nieśmiałe pragnienia na dalszy plan. Okoliczności jednak zmieniły się, gdy Kaja wyszła za mąż i przeprowadziła się z Krakowa do średniego miasta na wschodzie Polski. Najpierw znalazła pracę w przedszkolu prywatnym. – Warunki panujące w placówce zaskoczyły mnie zupełnie. Pracowałam 40 godzin tygodniowo, co przy 25 dzieciach w grupie jest absolutnie wykraczające poza wszelkie normy ludzkiej wytrzymałości. Dodatkowo każdego miesiąca musiałam upominać się o wynagrodzenie. To było naprawdę upokarzające – przyznaje Kaja. Po pół roku zrezygnowała i znalazła pracę w przedszkolu państwowym. Jednak i tam sytuacja nie przedstawiała się lepiej. Atmosfera w placówce przytłaczała mnie totalnie. Wszelkie pomysły na ciekawe zajęcia spalały na panewce, bo na nic nie było pieniędzy. Miałam wrażenie, że nie mogę dać dzieciom tego, czego potrzebują. Dłużej nie chciałam się męczyć. Podjęłam decyzję: odchodzę z oświaty. Zaryzykowałam zmianę i nie żałuję – opowiada. Kaja wróciła do swoich najgłębszych marzeń: zaczęła w różnych placówkach prowadzić zajęcia taneczne na zlecenie. W tym roku, na początku października rozpoczęła też pracę w domu kultury, która zapewnia jej potrzebne świadczenia socjalne. – Zmiana pracy wiązała się z pewnym ryzykiem, że zostanę bezrobotna. Wiedziałam, że jeśli nie zaryzykuję, to poziom mojej frustracji będzie się pogłębiał. Na szczęście bardzo szybko znalazłam miejsca, w których mogłam uczyć – opowiada. – Mój dzisiejszy tryb pracy ma swoje minusy, m.in. popołudniowe godziny zajęć i dojazdy, ale finansowo wychodzę zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim jednak zyskałam niezależność.
Alternatywa
Laura studiowała równocześnie dwa kierunki. Pomimo trudu, który wtedy włożyła, do dzisiaj jest przekonana o słuszności swojej decyzji. – Najpierw poszłam na pedagogikę specjalną. Śmieję się, że jestem człowiekiem posiadania alternatywy, zawsze lubię mieć coś w zanadrzu. To dlatego zdecydowałam się na drugi kierunek – wspomina. – Podjęłam decyzję, że pójdę na dziennikarstwo i komunikację społeczną – dodaje. Od razu po studiach znalazła pracę w szkole specjalnej. Przez osiem lat pracy kilka razy zmieniała stanowisko: wychowawca w zespołach rewalidacyjno-wychowawczych, nauczyciel świetlicy, nauczyciel zajęć rewalidacyjnych, wychowawca w klasie dzieci z autyzmem. Właśnie ostatnia praca z dziećmi z autyzmem była spełnieniem jej zawodowych marzeń. – Na studiach byłam wolontariuszką w fundacji pomagającej dzieciakom z autyzmem. Kończąc pedagogikę specjalną, wiedziałam, że docelowo chcę pracować z tą grupą osób – opowiada.
Rzeczywistość bardzo rozminęła się z wyobrażeniami. Z każdym miesiącem pracy czuła, że coraz bardziej przygniata ją system. – Miałam poczucie, że w tej pracy nic nie zależy ode mnie, wszystko było podyktowane decyzjami z góry. W klasie, której byłam wychowawczynią, każdy z trzech uczniów miał specjalne potrzeby, które wzajemnie się wykluczały. Jednak decyzje odgórne sprawiły, że musieli razem uczęszczać na zajęcia. Pomimo że to ja znałam ich najlepiej i zgłaszałam, że kiepsko razem funkcjonują, mój głos się nie liczył. Zawsze słyszałam, że ze względów formalnych muszą być razem w klasie. Szkoła nie posiadała środków, aby utworzyć dwie klasy z jednej – opowiada kobieta.
Dodatkowym problemem, który ją przytłaczał były finanse. – Wszystkie materiały, które chciałam wykorzystać na zajęciach, musiałam kupować sama. W pracy z dzieckiem niepełnosprawnym używa się dużo dodatkowych przedmiotów, które mają pomóc w terapii, np. gry edukacyjne, materiały plastyczne, sprzęty do usprawniania fizycznego. Doszłam do momentu, w którym nie stać mnie było na przeprowadzenie zaplanowanych zajęć – opowiada. Pomimo że fascynowały ją osoby z autyzmem i chciała z nimi pracować, w jej głowie coraz częściej pojawiała się myśl o zmianie pracy. Czarę goryczy przelał Ogólnopolski Strajk Nauczycieli. – To było koszmarne doświadczenie. Nie dziwiłam się rodzicom, którzy byli sfrustrowani tym, że ich dzieci nie mogą chodzić do szkoły. Z drugiej strony zdałam sobie sprawę, że my nauczyciele jesteśmy jedną z mniej słyszanych grup społecznych. To wtedy podjęłam ostateczną decyzje, że nie chcę następnych 30 lat pracy zawodowej poświęcić dla systemu, który nie jest wydolny – twierdzi Laura.
We wrześniu do szkoły nie wróciła. – Postanowiłam spróbować odnaleźć się w swoim drugim zawodzie i znalazłam pracę w mediach. Może nie jest idealnie, ale przynajmniej czuję, że nie jestem częścią sytemu, który w sposób negatywny wpływa nie tylko na mnie, ale przede wszystkim na dzieci, za które ponosiłam odpowiedzialność.
Mentorzy odchodzą
We wrześniu, prócz młodych nauczycieli, którzy postanowili zmienić pracę, nie wróciło do szkoły wielu z tych, którzy zbliżali się do wieku emerytalnego. Albo odeszli na wcześniejszą emeryturę, albo skorzystali ze świadczeń zdrowotnych. Zdaniem Marcina Korczyca większym wyzwaniem niż to, że nauczyciele odchodzą, jest znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego odchodzą, i zmierzenie się z konsekwencjami, które odczujemy za kilka lat.
– Od dłuższego czasu zmagamy się z potężnym kryzysem polskiej edukacji. Odejście doświadczonych nauczycielek i nauczycieli poczytuję w tym momencie jako wielką stratę. Młodzi nauczyciele potrzebują przewodników i mentorów zawodowych. Sami sobie nie poradzą – uważa Marcin Korczyc. – Ja w swoim życiu zawodowym na takich trafiłem. Kiedy zaczynałem 20 lat temu, dzisiejsze emerytki, wspaniałe polonistki i historyczki, nauczyły mnie zawodu. Dzisiaj doświadczone nauczycielki i nauczyciele odchodzą ze szkoły po cichu. Jedną z głównych przyczyną kłopotów w oświacie jest przekonanie znacznej części społeczeństwa, a przede wszystkim polityków, że zmiana systemu może przebiegać w oparciu o rozwiązania formalne, ustawy, rozporządzenia i kolejne procedury – twierdzi Marcin Korczyc. – Natomiast rzeczywistość szkolnego korytarza jest zupełnie inna niż rzeczywistość komunikatu ministerialnego – bez względu na jego formę. Zmiany muszą opierać się na konsultacjach społecznych, rozmowie, dyskusji, tymczasem żadna z dotychczasowych reform nie była w ten sposób budowana.
Niewątpliwie edukacja jest przestrzenią, w której zmysł słuchu jest podstawowym narzędziem do wprowadzania zmian. A potrzebujemy ich wszyscy. Jeśli potrzeby uczniów i nauczycieli nie zostaną usłyszane, nawet najlepsze programy edukacyjne nie będą przynosić efektów. W kadrze oświatowej pogłębiać będzie się nagromadzona od wielu lat frustracja, a w uczniach i rodzicach oczekiwania będą rozmijały się coraz bardziej z rzeczywistością. System edukacji to nie sztywny kostium, który sprawi, że wszelka swoboda ruchów zostanie ograniczona do minimum. Przeciwnie – to narzędzie, które powinno, za pośrednictwem nauczycieli, pomóc uczniom skorzystać ze wszelkich potencjałów, które noszą ukryte głęboko w sobie.
Imiona zostały zmienione.