Nowy szpital psychiatryczny na obrzeżach Koszalina. W progu mijam znajomą. Kiedyś wspólnie stawialiśmy pierwsze kroki w dziennikarstwie. – Nie, nie jestem pacjentem. Piszę artykuł o osobach chorych i o tym szpitalu – tłumaczę uprzedzająco. – A ja go ubezpieczam. Wiesz, ilu znajomych tu spotykam?! I wszyscy na początku też się tłumaczą – mówi znajoma.
Doktor Izabela Ciuńczyk, szefowa koszalińskiego szpitala potwierdza skalę problemu: co czwarty dorosły Polak przeszedł kryzys psychiczny albo jest w jego trakcie. A na milion mieszkańców przypada u nas tylko 90 lekarzy psychiatrów. W Unii Europejskiej gorzej jest tylko w Bułgarii. Każdy może tu trafić? – pytam. – Każdy. Bez wyjątku! – odpowiada dr Ciuńczyk. – Nikt nie da przecież gwarancji, że pan czy ktoś z pana rodziny nie przeżyje traumatycznego wydarzenia, które może wyzwolić głęboki kryzys psychiczny.
To nie wstyd!
Szpital psychiatryczny w Koszalinie istnieje kilkanaście lat. Budynek przy ul. Sarzyńskiej powstał jakieś trzy lata temu. Od głównej ulicy prowadzi kilkusetmetrowa droga z betonowych płyt. Na początku drogi ogromna kałuża, potem brnie się w błocie. Przejazd czy przejście tego odcinka to spore wyzwanie.
W sensie mentalnym podróż w to miejsce dla wielu osób jest pewnie jeszcze trudniejsza. Sarzyńska w Koszalinie stała się synonimem „tych” chorób. Trafić tutaj to wstyd?
– Ja przestałam się wstydzić. Siadał mi wzrok, nie mogłam spać, bałam się wyjść na ulicę, nie widziałam sensu życia. Odwiedziłam wielu lekarzy, zanim dowiedziałam się, że dopadła mnie depresja – wspomina Elżbieta. – Wielomiesięczne leczenie, rozmowy z terapeutami. Dobrze dobrane leki. Dzięki temu wróciłam do ludzi.
Dariusz ma 32 lata i pochodzi z małej wsi pod Szczecinkiem. Ma za sobą kilkanaście pobytów w szpitalach i tyle samo prób samobójczych. W Koszalinie leczy się od niedawna.
Tu rytm dnia jest ustalony. Od 7.45 jest gimnastyka. Potem półgodzinne śniadanie, czas na golenie, rozmowy, papierosa. O 10.00 wizyta lekarska. Do południa terapia grupowa. – Każdy opowiada o swojej chorobie. Potem jest dyskusja – opowiada Darek.– Dzisiaj było o tremie – jak z nią walczyć, czy daje korzyści. Wczoraj tematem były konflikty.
Po południu obiad, potem czas na leki i znów terapia: rozmowy o problemach rodzinnych, o tym, jak radzić sobie z chorobą.
Alkohol i leki
Darek z wykształcenia jest agrotechnikiem, studiował technikę rolniczą w Koszalinie. Przerwał naukę, kiedy żona zaszła w ciążę. Historia jego choroby rozpoczęła się w 2010 r. – Pracowałem dorywczo w gospodarstwie rolnym. Bardzo kochaliśmy się z żoną, byłem o nią bardzo zazdrosny – mówi. Gdy postanowiła pójść do pracy, zamieszkała u dziadków w innej miejscowości. Tam poznała mężczyznę, na początku mówiła, że to kolega. Przy którymś spotkaniu Darek poczuł ze strony żony dużą obojętność. – Nawet się ze mną nie przywitała, wciąż rozmawiała przez telefon ze znajomym. Nazwała go nawet swoim przyjacielem.
Zażądał, by zerwała znajomość, groził rozwodem. Siłą przywiózł ją do domu. Zawalił robotę, w końcu dostał wypowiedzenie. – Czułem wielką pustkę i smutek. Poprawiałem nastrój piwem. Lekarz ocenił, że to epizod depresyjny. Przepisał małą dawkę leków antydepresyjnych. Po 2–3 tygodniach zacząłem wracać do sił – wspomina. – Gdybym umiał wyobrazić sobie wtedy skutki, jakie niesie łączenie alkoholu i leków antydepresyjnych, to pewnie byśmy się nie spotkali, a o chorobie afektywnej dwubiegunowej w ogóle bym nie słyszał.
Najpierw był na szczycie: lekarze mówią, że to stan hipomanii, gdy szare robi się białe bez powodu. Zatrudniła go firma meblowa. W pracy spędzał po 12 godzin dziennie. Wieczorem brał fuchy. W weekendy piwko i imprezy. Nie czuł zmęczenia.
Ale ten stan minął, a wiosną zaczął się psychiczny dół. – Uznałem, że jestem pasożytem, który nie zasługuje na istnienie – wspomina. – I te potworne lęki. Bałem się, choć nikt mnie nie gonił, nikomu nic nie byłem winien.
Na huśtawce
Lekarka przepisała leki stabilizujące nastrój. – Szef dzwonił, a ja tygodniami nie byłem w stanie podnieść się z łóżka. Pomyślałem, że jak jestem na takim dnie, to kończę ze sobą.
Połknął ze czterdzieści tabletek, organizm sam się obronił. Wszystko zwymiotował.
Bał się oddziału psychiatrycznego. – Byłem jednak w tak dramatycznym stanie, że poprosiłem, żeby zawieźli mnie do najbliższego szpitala. Nafaszerowali mnie lekami. Leczyli na schizofrenię, której nigdy nie miałem – mówi. Matka zabrała go po kilku dniach. Ale wkrótce trafił tam z powrotem. – Leżałem bez życia, nie miałem urojeń. A lekarze wciąż twierdzili, że to schizofrenia. Nie miałem sił na nic, nawet na umycie się. Po dwóch tygodniach żona na siłę wyciągnęła mnie do łazienki. Jeszcze wtedy do mnie przyjeżdżała.
Wyszedł ze szpitala z wypisem, że jest w dobrym stanie. A po tygodniu chciał wjechać rowerem pod tira. Refleks kierowcy go uratował. Siostra zabrała go do Anglii, miał znaleźć pracę. – Żona stawiała warunki, kazała wracać. Odmówiłem, chciałem się powiesić. Trafiłem do szpitala w Coventry. Lekarze stwierdzili głęboką depresję.
Po miesiącu wrócił do Polski. Znów był alkohol i leki. Zaczęło się niewinnie: od jednego piwa z kolegą. – I tak wszedłem w stan hipomanii. Kolega przekonywał, że mogę w życiu zrobić wiele. Łatwo uwierzyłem – mówi. Założył firmę meblową. Dostał 10 tysięcy złotych kredytu. Kupił samochód i laptop. W trzy tygodnie wszystko stracił.
Kilka razy wracał do najbliższego szpitala. W końcu dostał skierowanie do innego miasta, tam lekarze stwierdzili chorobę afektywną dwubiegunową.
Bywają tygodnie, że nie wpuści listonosza za próg. – Potem znowu popadam w euforię: wierzę, że wygram teleturniej „Jeden z dziesięciu”, a listonosza tak zagadam, że nie wyjdzie z mieszkania przez godzinę. I znowu przychodzi dołek. „Weź się w garść, zrób coś ze sobą” – takie rady dla ludzi w depresji to strzelanie kulą w płot – tłumaczy Darek i dodaje: – Jeśli zauważysz u kogoś bliskiego zaburzenia nastroju, to namów go do pójścia do psychologa.
Cztery lata temu rozwiązał firmę. Zostało mu 18 tysięcy długu. Pracuje na czarno. Jest po rozwodzie. Mieszka z matką. Nie ma przyjaciół ani znajomych. – Pani doktor mówi, że moim problemem jest samotność.
Podstępna schizofrenia
Stanisław, postawny, wysoki czterdziestolatek, dokarmia papugi i podlewa kwiaty w świetlicy terapeutycznej. Jest wyciszony, z cierpliwością czeka na rozmowę. – Mam schizofrenię paranoidalną – mówi bez ogródek. – Jestem też uzależniony od alkoholu, narkotyków i hazardu.
Schizofrenia paranoidalna z reguły dopada ludzi w średnim wieku. Chorzy słyszą głosy, których inni nie słyszą, mają omamy i urojenia, bywa, że skarżą się, że ktoś im podsyła albo kradnie myśli. U Stanisława choroba dała o sobie znać ponad cztery lata temu. – Pracowałem w ośrodku wczasowym w Kołobrzegu. We śnie słyszałem jakieś głosy, które podpowiadały mi, jak mam postępować. Tuż przed Bożym Narodzeniem przyśniło mu się, że ma przeprosić kobietę, od której kiedyś wynajmował pokój. – Zadzwoniłem do niej o piątej nad ranem. Rozpłakałem się, przepraszałem za zło, które wyrządziłem ludziom. Była w szoku, pytała, czy nie jestem pijany. Poradziła, żebym zgłosił się do księdza.
Była końcówka grudnia. Stanisław w spodenkach i klapkach wędrował po plaży. – Nie czułem zimna. Wydawało mi się, że jestem morsem. Nikt nie reagował.
Oswoić chorobę
Pojechał do matki do Koszalina. Wydawało mu się, że ma w sobie szatana. Poszedł się wyspowiadać. W kościele gadał coś do siebie. Pluł i krzyczał. Ktoś wezwał radiowóz. Dostał mandat za znieważanie miejsca kultu religijnego.
Wieczorem przyszła siostra z mężem i dziećmi. – Dzieciom i mamie kazałem iść do innego pokoju. A z siostry zacząłem wyganiać szatana. Potrząsałem nią i coś wykrzykiwałem. Bardzo się przy tym zmęczyłem, bo siostra jest otyła – opowiada.
Trafił do szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim, potem leczył się w Międzyrzeczu. W Koszalinie jest od roku. Uczy się, jak się odnaleźć w różnych życiowych sytuacjach: przy szukaniu pracy, większych zakupach. Jeśli nic złego się nie zdarzy, w sierpniu wyjdzie ze szpitala.
Poznał dziewczynę, wychodzi do niej na przepustki, ona też regularnie go odwiedza.
Chciałby ułożyć sobie życie, nauczyć się własnych zachowań i umieć zareagować, kiedy zaczną się nawroty choroby. Uczy narzeczoną, jak ona miałaby zachować się w takiej sytuacji. – Chcę panować nad chorobą, mieć ją pod kontrolą. Nie chcę żyć w izolacji, chcę wrócić do ludzi – deklaruje.
Seriale umacniają uprzedzenia
Czy ktoś, kto z powodu schizofrenii stał się zagrożeniem dla otoczenia, może wrócić do społeczeństwa? I czy można założyć, że człowiek z głęboką depresją albo chorobą afektywną dwubiegunową nauczy się funkcjonować w otoczeniu? Przecież nie ma gwarancji, że będzie solidnym pracownikiem. Często nie jest nawet w stanie dotrzeć na umówioną rozmowę o pracy. – A czy można dać gwarancję, że pan nie popełni przestępstwa? – doktor Ciuńczyk odpowiada pytaniem na pytanie. – Albo jeśli pana dopadnie biegunka, czy jest pan w stanie dotrzeć na rozmowę? – dopowiada i apeluje, by chorych psychicznie zacząć traktować z takim samym zrozumieniem jak wszystkie inne cierpiące osoby.
Dziś w powszechnym przekonaniu choroby psychiczne to coś gorszego niż inne przewlekłe choroby: cukrzyca czy nowotwór. Od szkoły podstawowej aż po studia nikt nie edukuje Polaków w zakresie zdrowia psychicznego. Uczymy się, jak udzielać pomocy w razie wypadków. Nikt nie podpowiada natomiast, jak reagować w przypadku objawów depresji czy schizofrenii. Wręcz przeciwnie: kultura masowa umacnia uprzedzenia do ludzi chorych psychicznie. – Polaków wychowują seriale telewizyjne. Tam ludzie chorzy psychicznie to czarne charaktery – ocenia pani doktor.
Działający w Polsce od wielu lat model leczenia psychiatrycznego opierał się na dużych szpitalach psychiatrycznych – z reguły bardzo starych i nienowoczesnych. Ludzi umieszczało się tam niczym w więzieniu. To nie sprzyjało właściwej terapii.
Chory tymczasem powinien być jak najbliżej swojego środowiska, rodziny, bliskich. Powinien uczyć się panować nad chorobą i funkcjonować wśród ludzi. Bliscy również powinni uczestniczyć w terapii: uczyć się reagowania na objawy choroby, umieć jej zapobiec. Taki cel ma wdrażana od kilku lat – z trudnościami – reforma lecznictwa psychiatrycznego. Zakłada powstanie w każdym powiecie centrum zdrowia psychicznego. Tu chory najbliżej domu mógłby liczyć na pomoc. – Jeśli uda się wdrożyć takie zmiany, wtedy potrzeba będzie u nas dziesięciu miejsc. Teraz jest 75 i z reguły wszystkie są zajęte – kończy szefowa koszalińskiego szpitala.