Logo Przewdonik Katolicki

Po co świętemu kobieta

Monika Białkowska
FOT. UNSPLASH

Przyjaźń, miłość, intelektualne porozumienie. Mało się o nich mówi, jakby w obawie przed dwuznacznością. Ale przy świętych mężczyznach zwykle stały one: myślące i twórcze. I nie byłoby wielkich dzieł mężczyzn, gdyby nie kobiety.

Święci chodzą parami. Trudno wyobrazić sobie Franciszka bez Klary. Jest też Paweł i Lidia, Bonifacy i Lioba, Teresa z Ávila i Jan od Krzyża, Joanna de Chantal i Franciszek Salezy, Albert Chmielowski i Bernardyna Jabłońska, a kto wie, może kiedyś w tej samej wyliczance jednym tchem będziemy mieli odwagę wymienić Jana Pawła II i Wandę Półtawską? Wszystkich ich łączyła przyjaźń i wzajemne zaufanie. Kobiety w tych relacjach nie były podległymi uczennicami, słabszymi i wymagającymi prowadzenia. Były towarzyszkami życia duchowego i intelektualnego: nie siedziały u stóp, ale stały u boku mężczyzn.
 
Ukochana
 „Czyż nie jestem Twój – Twój, gdy pracuję, i Twój, gdy spoczywam, Twój, gdy przebywam z Tobą, i Twój, gdy odchodzę, Twój, gdy się modlę, Twój w tym życiu i Twój, jak ufam, w wiecznej szczęśliwości? Dokądkolwiek bym się udał, wciąż trwam przy Tobie. Wszędzie Cię ze sobą zabieram”. Wyznanie miłości? Bez wątpienia to był znak przyjaźni, którą po brzegi wypełniały uczucia. Tyle że nie była to przyjaźń świętego męża i świętej żony. To wyznanie błogosławionego mnicha do błogosławionej mniszki: Jordana do Diany. Czy święty może wyrażać tak głębokie uczucia kobiecie i pozostać świętym? Jak możliwe jest, żeby kochali, pracowali, tworzyli – razem?
Żyli w XIII wieku. Biografowie piszą, że temperamentu im nie brakowało – ale nie brakowało również silnej woli, która pozwoliła im zachować wierność Bogu i czystość. On był mistrzem generalnym dominikanów: pełnym wigoru, towarzyskim i dowcipnym, ale i z racji surowości porównywanym czasem do św. Jana Chrzciciela. Ona, ponad 10 lat młodsza od niego dziewczyna, która długo walczyć musiała z rodziną o zgodę na zakonne życie (walczyć dosłownie, aż do połamanych żeber). Gdy się poznali, już w życiu zakonnym, stali się nierozłączni. I nikt nie udaje, że to była tylko znajomość. Jordan i Diana byli powiązani silnym uczuciem. On dokądkolwiek jechał, a podróżował dużo, pisał do niej listy. Pisał o życiu zakonnym, o modlitwie, ubóstwie i umiarkowaniu, ale też o tym, jak się czuje, jakie ma plany i że tęskni. Ona po ludzku bywała niezadowolona z rozłąki i nie ukrywała, że płacze. On wtedy przypominał, że jej wybrankiem jest Jezus, nie Jordan, choć sam też miewał pokusy, by być dla niej pierwszym, przed Jezusem. Pisał czule i tkliwie, interesując się każdym drobiazgiem z jej życia. Jednocześnie wszystko, co ich łączyło, odnosił zawsze do relacji z Jezusem. Do Niego też odsyłał Dianę: „Nasza rozłąka nie będzie trwać wiecznie – pisał. – Szybko się skończy i już wkrótce będziemy się widzieć nieustannie w obliczu Bożego Syna”.
„Nie wolno zapominać, że Jordan i Diana żyją w epoce, której prawdziwą pasją stała się miłość – pisze o. Paweł Krupa, tłumacz i znawca listów Jordana. – Szczególnie ta dworska,
gdzie namiętność i mistyka, zachwyt nad ludzkim ciałem i pragnienie czystości, tworzą splot wątków, często niezrozumiały dla dzisiejszego człowieka”.
 
Nauczycielka
Teresę z Ávila i św. Jana od Krzyża trudno posądzać o dwuznaczność w relacji czy romantyczne uczucia, choćby dlatego, że ona starsza była od niego o prawie 30 lat. Choć jej urody i iście hiszpańskiego temperamentu nie brakowało, a w młodości rozczytywała się w rycerskich romansach, to on był raczej cichym i jakby skurczonym w sobie mężczyzną. Poznali się późno, gdy ona była już u schyłku życia. „Ogromnie go polubiła – pisał Tadeusz Żychiewicz. – Mizerniutki braciszek nawet do ramienia jej nie sięgał i mogłaby go pod pachą nosić jak kota, choć sama nie była duża; lecz miał wielką duszę był odważny, a to dla Teresy znaczyło bardzo wiele. Bywał dla niej nie tylko «pół-bratem»; czasem też «Senequitą» (małym Seneką), ale też z zupełnej już przekory «małym staruszkiem», gdyż, będąc młodym, zachowywał zawsze ogromną powagę i nie miał zrozumienia dla uśmiechu, a ją to nieco drażniło i miała to za brak”.
I owszem – w historii zapisano, że to św. Jan od Krzyża był wielkim reformatorem zakonu karmelitów. Mniej wyraźnie zapisano już to, że był gorliwym uczniem Teresy, że mawiano nawet, że był w jej „prywatnym nowicjacie” i w przeprowadzaniu reformy kierował się jej wskazówkami. To pewnie jedyny przypadek w historii, by kobieta była autorką reformy męskiego zakonu – czego przeciwnicy owej reformy nigdy zresztą Teresie nie wybaczyli.  
 
Współpracownica
„Ojcowie, chowajcie córki, bo Hieronim idzie!” – wołano na ulicach Rzymu, ostrzegając przez przyszłym świętym. Córkom nie groziło nic poza tym, że kolejne zachęcone przez Hieronima zechcą zostać dziewicami i poświęcić się Bogu, pozostawiając rodziców bez wnuków. On szczególnie upodobał sobie dom Pauli i jej córek, Blezylli i Eustochium. Wszystkie trzy były wykształcone, znały grekę i hebrajski, a ponadto miały anielską cierpliwość do porywczego Hieronima. Jemu zaś papież Damazy powierzył zadanie uporządkowania istniejących przekładów Biblii na łacinę. Problem w tym, że bardziej niż siedzenie nad księgami pociągał go Rzym, wzbudzanie podziwu słuchaczy i kolejne awantury. Papież bronił Hieronima, jak mógł, ale gdy umarł, ten (obrażony oczywiście!) musiał z miasta uciekać. Wtedy jego dwie przyjaciółki (Blezylla zmarła w Rzymie) poszły za nim. Za ich pieniądze założył w Betlejem dwa klasztory i hospicjum. One godziły go z jego dotychczasowymi przyjaciółmi, którzy śmieli założyć „konkurencyjne” klasztory. I nie wiadomo, ile dokładnie włożyły w to pracy, ale raczej jest pewne, że bez nich Hieronim nigdy nie ukończyłby łacińskiego przekładu Biblii, z którego korzystamy do dziś, czyli Wulgaty.
Trzeba przyznać Hieronimowi, że był świadomy, ile kobietom zawdzięcza. Nigdy ani słowem nie pokazuje ich niższości czy słabości. W jednym z listów (które do kobiet pisał wręcz hurtowo!) czytamy: „Wielu gani za to, iż czasami piszę do niewiast i w ten sposób daję pierwszeństwo płci słabej. Gdyby mężczyźni zapytywali mnie w sprawach Pisma Świętego, nie mówiłbym do kobiet. Gdyby Barak chciał iść do bitwy, Debora nie mogłaby odnieść triumfu nad pokonanymi wrogami. (…) Sprawy te, czcigodna córko, omówiłem, byś nie gardziła swą płcią i by mężczyźni nie pysznili się ze swojej, gdyż Pismo Święte ich potępia, chwaląc życie niewiast”.
 
Nieobecne?
Niewiele się o nich mówi: kobiety u boku księdza, mnicha, biskupa prowokują do trudnych pytań. Być może dlatego przez całe wieki to ich nazwiska widniały na okładkach ksiąg, które pisali wspólnie. One pozostawały w cieniu, chowane wstydliwie przez hagiografów lub zwyczajnie chronione przed niesprawiedliwymi oskarżeniami przez mężczyzn, którym były bliskie. Mimo to udowadniają, że możliwa jest przyjaźń i możliwa jest czysta miłość, w której na pierwszym miejscu pozostaje Bóg i to On jest przestrzenią spotkania. Udowadniają więcej nawet: że dopiero w tym spotkaniu, pozbawionym lęku i otwartym na inność, człowiek staje się pełnym. Że spotkanie z kobietą nie jest zagrożeniem dla czystości, ale szansą na rozwój.
W Kościele jeszcze w latach 60. XX w. sytuacja kobiet nie wyglądała dobrze. Dopiero w 1965 r. Sobór Watykański II wydał Orędzie do kobiet, w którym ojcowie soborowi zapisali: „Nadchodzi godzina, nadeszła już godzina, w której powołanie niewiasty realizuje się w pełni. Godzina, w której niewiasta swoim wpływem promieniuje na społeczeństwo i uzyskuje władzę nigdy dotąd nie posiadaną”.
 
Mężczyzną i niewiastą
Ogromną nowością było nauczanie Jana Pawła II na temat „teologii ciała”, czyli sfery, o której w Kościele nikt wcześniej nie mówił. Dla papieża nie tylko dusza, ale również ciało kobiety i mężczyzny są dowodem na bycie stworzonym na obraz i podobieństwo Boga. Cielesny człowiek, stworzony na podobieństwo Boga w Trójcy, nie może pozostawać sam: Trójca jest przecież spotkaniem! Zadaniem człowieka jest więc nieustanne wchodzenie w relację z drugą płcią. Co więcej, z papieskiej myśli wynika, że ani kobieta, ani mężczyzna sami w sobie nie są obrazem Boga: ani w swoim intelekcie, ani w woli. Są tym obrazem właśnie przez swoją komplementarność, uzupełnianie się i bycie w nieustannym, wzajemnym odniesieniu! Owszem: tę pierwotną jedność człowieka jako kobiety i mężczyzny zniszczył grzech pierworodny. Zachwiał on również pierwotnym znaczeniem ciała. Zniknęła prostota i czystość przeżycia, a pojawił się wstyd. Chrystus, który powrócił do początków stworzenia. Teraz doskonalenie relacji między kobietą i mężczyzną musi być przezwyciężaniem logiki grzechu. Stworzeni zostaliśmy jako różni od siebie i na co dzień boleśnie tego doświadczamy – ale Bóg nie zamierzał bronić kobiety przed mężczyzną, ani mężczyzny przed kobietą. Różnice między nami zaplanował jako nasze szczęście. Wiedział, że „nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”. Wiedział, że jesteśmy ograniczeni naszą płcią. Wiedział, że pojedynczo możemy mniej. Wiedział, że wiemy, widzimy, czujemy, rozumiemy tylko na swój własny – kobiecy lub męski sposób. Dlatego stworzył „mężczyzną i niewiastą”: dał nam w ten sposób szansę na odnalezienie całości. To, co nazwał Jan Paweł II, wcześniej odkrywali święci.
 
Mistyczka i teolog
Mistyczka Adrienne von Speyr i teolog Hans Urs von Balthasar przeżywali nieco wcześniej to, o czym za chwilę miał pisać Jan Paweł II. Choć to Hans wymieniany jest we wszystkich podręcznikach teologii, choć to on był duchowym mistrzem Josepha Ratzingera, to przyznawał, że nie zrobiłby niczego, gdyby nie było przy nim Adrienne. „Jej dzieła i mojego nie da się rozdzielić – pisał Balthasar. – Ani psychologicznie, ale filologicznie. To dwie połowy całości, której centrum stanowi jedno założenie. Wszystko, co napisałem, jest egzegezą dzieła Adrienne”.
Adrienne była lekarką, protestantką, pierwszą Szwajcarką, która otrzymała zgodę na otwarcie prywatnego gabinetu. Wyszła za mąż dwa razy, za każdym razem raczej ze współczucia niż z miłości. Gdyby miała wybierać, wybrałaby raczej dziewictwo. Drugiego małżeństwa nigdy nie dopełniła. Nie miała dzieci. Hans był jezuitą w Bazylei. Spotkali się, a ona dzięki niemu odkryła wiarę katolicką i przyjęła chrzest. Potem spotykali się już regularnie w domu jej męża. Ona zamykała oczy i dyktowała, on notował. Czasem to były biblijne komentarze, czasem wizje wojny, a czasem opisy jej spotkań ze świętymi. Najczęściej rozmawiała ze św. Ignacym Loyolą, założycielem jezuitów. W mistycznych wizjach była w Auschwitz, weszła w umysł Hitlera. Otrzymała stygmaty. Miała zdolność bilokacji. Mąż myślał, że zwariowała, a Hans wszystko notował. Jej zależało na jednym: żeby nic z tego, co zapisze, nie było sprzeczne z nauką Kościoła. To on był teologiem, to on miał decydować, on miał weryfikować, czy to, co się z nią dzieje, jest działaniem Boga, czy jej szaleństwem.
 
Cena za relację
Oczywiście szybko pojawiły się plotki: codzienne wizyty jezuity w domu lekarki nie mogły umknąć mieszkańcom Bazylei. Hans otrzymał zakaz jej odwiedzania, w końcu odszedł z zakonu. Miał wtedy 43 lata. Przed nim była uczelniana i zakonna kariera. Dostał właśnie propozycję profesury w Monachium i Tybindze. Ale zdecydował: napisał do jezuitów, że musi odejść, bo Bóg wybrał dla niego inną drogę. Wyjechał z Bazylei, ale nie przestał być księdzem. Po sześciu latach biskup przyjął go do siebie jako księdza diecezjalnego. Wtedy wrócił do Bazylei i zamieszkał z Adrienne i jej mężem. Przez następnych 15 lat spisywał kolejne jej wizje i pisał książki. Był wielkim teologiem, więc musiał go zaboleć brak zaproszenia na Sobór Watykański II. Rozumiał, że to cena za relację z Adrienne – ale też nie mógł się jej wyprzeć, bo wiedział, że bez niej nic nie będzie znaczył.
Wspólnie założyli Wspólnotę św. Jana, którą nazywali swoim dzieckiem. I choć ich teologia nie tylko tego dotyczy, to właśnie oni najodważniej pisać zaczęli o teologii płodności: o tym, że spotkanie kobiety i mężczyzny jest twórcze nie tylko na poziomie ciała i płodności biologicznej, ale również intelektualnej i duchowej.
 
Którzy się nie boją
„Rozumieli swoją współpracę jako zbudowaną na komplementarności, podobnie jak dwa półksiężyce razem stanowią pełnię – pisał o nich Jan StureNeuman. – Pełnię zbudowaną z pierwiastka intelektualnego i kontemplacyjnego, mistycznego i praktycznego, świeckiego i kościelnego, kobiecego i męskiego. Stąd każde z nich musiało do tego dorastać na swój sposób, aż oboje mogli stać się właściwym połączeniem. Podwójne powołanie czerpie swoją moc i szczególne znamię z jedności, która buduje na różnorodności”.
Co ciekawe, św. Ignacy Loyola przychodził nie tylko do Adrienne, ale i do Hansa. Mówił, że wiele razy przez całe stulecia próbował dać swoim synom-jezuitom „mistyczne oblubienice”. Nie udawało się, bo zwykle komuś brakowało odwagi. „Oczywiście w związkach między zakonnikami a kobietami konieczna jest wielka ostrożność, ale kiedy są one udane, to są też bardzo płodne. Dlatego Ignacy chce, aby Balthasar podjął takie zadanie” – pisze Neuman. 
Trudno tu nie przypomnieć słów, które Adrienne powiedziała do Hansa tuż po swojej konwersji: „Bóg zawsze szuka ludzi, którzy w decydującym momencie się nie boją”.
Gdyby ktoś spróbował spotkać doświadczenie i teologię Hansa i Adrienne z „teologią ciała” Jana Pawła II, pytania o to, jak to możliwe, żeby święci chodzili parami, straciłyby sens. Zrozumielibyśmy wtedy, że dużo większą (i niepotrzebnie trudniejszą!) sztuką jest próbować stać się świętym pojedynczo. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki