Logo Przewdonik Katolicki

Kobiety piszą do papieża

Monika Białkowska
FOT. LUKA GONZALES/EAST NEWS

Kościół wobec kobiet chce dobrze, ale wciąż wychodzi „tak sobie”. Czy to problem duchownych, którzy nie rozumieją kobiet – czy może problem kobiet, które wciąż chcą za dużo?

Na początku maja w Watykanie wydany został statut Dykasterii ds. Świeckich, Rodziny i Życia, powołanej przez papieża Franciszka w 2016 r. Wydaje się, że taki dokument nie powinien wzbudzać emocji – a jednak kobiety z całego świata podpisują się właśnie pod listem do papieża, zwracając uwagę na niefortunne sformułowania i niedopracowanie pojęć. Jednocześnie proponują Franciszkowi dialog: jako partnerki i współpracowniczki. Próby takiego dialogu podejmowane są od wielu lat.
 
Kawa bez biskupa
Nieco wbrew temu, jak radykalnie nowy w ówczesnym czasie był sposób podejścia Jezusa do kobiet, jeszcze w latach 60. XX wieku sytuacja kobiet w Kościele nie wyglądała dobrze. Wprawdzie Paweł VI na zakończenie Soboru Watykańskiego II wydał Orędzie do kobiet, ale one same zostały na soborze potraktowane dość… specyficznie. Choć zaproszeni zostali na niego świeccy audytorzy (słuchacze), na pierwszych dwóch sesjach byli to wyłącznie mężczyźni. Gdy o obecność kobiet upomnieli się niektórzy biskupi, przypominając, że skoro latają one w kosmos, to i na soborze nie powinno ich zabraknąć, 23 kobiety zostały zaproszone jako audytorki na trzecią sesję soboru. Kiedy papież Paweł VI witał je uroczyście 14 września 1963 r. w bazylice św. Piotra, żadnej z nich tam nie było – zaproszenia zostały wysłane za późno i nie zdążyły dojechać. W pobliżu miejsca obrad brakowało damskich toalet. Restrykcyjnie pilnowano nawet podziału na męską i damską kafeterię, żeby kobiety w kolejce po kawę nie spotykały się z biskupami. Gdy jeden ze świeckich audytorów chciał się napić kawy ze swoją żoną, również audytorką, nie chcieli mu na to pozwolić gwardziści: musiał interweniować u jednego z arcybiskupów. Unikający kontaktu bezpośredniego z kobietami ojcowie soborowi podczas obrad używali wobec nich określeń, które deprecjonowały ich rolę i sprowadzały do ozdobników: „najpiękniejsze audytorki’, „kwiaty” czy „promienie słońca”. Wszystko to – przypomnijmy – podczas prac nad dokumentem o Kościele w świecie współczesnym.
Sobór jednak dodał kobietom odwagi. Zaczęły wypracowywać teologię feministyczną i coraz śmielej zabierać głos w Kościele. Skoro teologia jest między innymi osobistym świadczeniem o wierze, to jako kobiety chciały ją uprawiać ze swojej perspektywy i czerpiąc ze swoich doświadczeń.
 
W drodze do kobiet
Dążenie do równouprawnienia dało o sobie bardzo szybko znać także w nauczaniu papieży. Już w 1963 r. Jan XXIII w encyklice Pacem in terris uznał awans społeczny kobiety na świecie za znak czasu. Później, w 1988 r. Jan Paweł II w liście apostolskim Mulieris dignitatem, ze smutkiem przyznał, że „jeszcze dzisiaj w wielu sytuacjach kobieta traktowana jest, nawet  w świetle  prawa,  jako  istota  niższa”. W roku 1995 w Liście do kobiet wyraził słowa uznania dla „kobiet dobrej woli, które poświęciły się obronie swojej kobiecej godności, walcząc o podstawowe prawa społeczne, ekonomiczne i polityczne i które podjęły tę odważną inicjatywę w okresie, gdy ich zaangażowanie było uważane za wykroczenie, oznakę braku kobiecości, objaw ekshibicjonizmu, a nawet grzech!”, a w encyklice Evangelium vitae zaproponował opracowanie nowego feminizmu. Nie bał się użyć tego terminu, który mógł przecież kojarzyć się jedynie z emancypacją kobiet czy wręcz walką kobiet z mężczyznami. Odważnie proponując feminizm, nazwał go „nowym” – miał bowiem polegać na czymś więcej niż tylko likwidowaniu przejawów dyskryminacji kobiet. Ruch feministyczny często ogranicza się do walki o równouprawnienie (a chwilami go wynaturza, chociażby przez stawianie dobra kobiety w kontrze do nienarodzonego dziecka), za mało jest natomiast wierny rzeczywistemu odkrywaniu pełnej prawdy o kobiecie w relacji do mężczyzny. Nowy feminizm – zdaniem Wojtyły – „umie rozpoznać i wyrazić autentyczny geniusz kobiety we wszystkich przejawach życia społecznego”.
 
Nie jesteśmy geniuszami
Bodaj największą karierę zrobiło właśnie owo sformułowanie papieża o „geniuszu kobiety”. Geniusz ten miał według papieża polegać na wprowadzaniu w męski świat władzy kobiecego porządku miłości. Kobieta ma być tą, która jest szczególnie aktywna w rodzinach i w macierzyństwie, a papież dziękuje jej za rolę matki, małżonki, kobiety konsekrowanej i kształtującej kulturę – „za to, że jest kobietą”.
Kwestionowanie Jana Pawła II, zwłaszcza w Polsce, nie jest łatwe, ale nie da się ukryć, że kobiety wcale nie były zachwycone takim sposobem mówienia o ich roli. Pytały, dlaczego papież, uważając kobietę za równą mężczyźnie, nie napisał równie pochwalnego hymnu i mężczyznach? Dlaczego nie mówił o „geniuszu mężczyzny”? W ich uszach nauczanie papieża brzmiało nieco jak przekonywanie, że „kobieta też człowiek”, z akcentem na „też”.
Można zachwycać się kobietami, komplementować je i pisać o ich roli, ale dopóki w ogóle trzeba o tym mówić, to znaczy, że owej równości nie ma. O „geniuszu kobiety” mówi się wówczas, gdy zauważa się najpierw kobiecość, potem dopiero człowieczeństwo kobiety. Tymczasem kobiety chcą być postrzegane jako ludzie, którzy są kobietami, a nie jako kobiety, które „też” są ludźmi.
Mimo prób dialogu między kobietami a duchownymi, którzy zarządzają Kościołem, nadal utrzymuje się pewne napięcie i nieufność. Jaka jest istota owego napięcia?
 
Dwa światy
Najpierw ruchy emancypacyjne, później zaś feminizm nauczył nas mówić i walczyć o „równouprawnienie”. Dzięki tej słusznej walce sprzed ponad wieku kobiety zyskały prawo głosu i prawo pracy na stanowiskach równych mężczyznom. W tym samym czasie rodziło się także pragnienie pogłębienia teologicznej refleksji z perspektywy kobiet. Współczesna teologia  feministyczna zrodziła się z tego spotkania feminizmu i teologii i odnalazła zachętę do jej uprawiania właśnie w głosach samych papieży. Dziś szuka ona między innymi nowych, kobiecych wzorców w Starym i Nowym Testamencie czy próbuje wydobywać biblijne obrazy Boga, w których dają o sobie znać cechy matki, a nie tylko ojca. Oskarża teologię klasyczną o bycie „patriarchalną” przez pomijanie znaczenia kobiet i kobiecej perspektywy. Sama jednak również pozostaje zamknięta w jednostronnym schemacie – tyle że tym razem żeńskim, a nie męskim. Trzeba jej przyznać rację, że w klasycznej teologii widać wyraźny brak kobiet – jednak ta rana podziału Kościoła wzdłuż granicy płci wcale nie jest przez teologię feministyczną leczona. Prosta odpowiedź żeńskim na męskie to za mało. Owszem, zyskujemy w ten sposób dwa różne spojrzenia, ale człowiek nadal musi wybrać jedno z nich.
Równość? Równość jest zachowana, a przynajmniej jesteśmy jej blisko. W potocznym znaczeniu oznacza ona, że jedni i drudzy możemy robić wszystko. Jeśli zaś możemy robić wszystko, to znaczy, że możemy to robić sami. Równouprawnienie stało się w ten sposób dążeniem do samowystarczalności i możliwości zastępowania siebie nawzajem w swoich rolach.
 
Jak Trójca
Nie wszędzie taka równość i zastępowalność są niepokojące. Tam, gdzie jest miłość, nie dzieje się nic złego: kobiety zarabiają na dom, mężczyźni opiekują się dziećmi i nie jest to źródłem nieszczęścia. Tam jednak, gdzie miłości między dwoma osobami nie ma – w relacjach społecznych czy w Kościele – samowystarczalność oznacza zubożenie. Sprowadzając rzecz do banału: dawniej mężczyźni potrzebowali kobiet przynajmniej do prania i sprzątania kościoła, dziś już radzą sobie bez nich. Dawniej kobiety potrzebowały mężczyzn przynajmniej do rąbania drewna i wbijania gwoździ, dziś już radzą sobie bez nich. Oczywiście to świetnie, że dzięki równouprawnieniu nie traktujemy siebie nawzajem jak taniej pomocy domowej czy kościelnej. Gorzej, że zamiast potrzebować siebie bardziej, w godniejszych miejscach – nauczyliśmy się radzić sobie sami. Równouprawnienie nie wyrównało naszych szans w dialogu, ale sprawiło, że uznaliśmy, że dialog nie jest nam potrzebny. Zamiast szukać drugiego, rywalizujemy ze sobą i ostatecznie od siebie się oddalamy, dobrowolnie (i lekkomyślnie) rezygnując z tego, czym drugi-inny może nas ubogacić. Czy mamy prawo do takiego zubożenia? Czy to na pewno jest wypełnianie woli Boga, który zapewne wiedział, co robi, stwarzając mężczyznę i kobietę różnymi?
Gdy Jan Paweł II tworzył swoją „teologię ciała” zawarł w niej rewolucyjną wówczas tezę, że człowiek nie jest obrazem Boga wyłącznie w swoim intelekcie i woli. Jest nim przede wszystkim przez swoją komplementarność – czyli przez bycie we wzajemnym odniesieniu kobiety i mężczyzny, tak jak we wzajemnej relacji jest Trójca Święta. Bogu w akcie stworzenia nie chodziło zatem o równouprawnienie obu płci, ale co coś dużo głębszego: o to, żeby „człowiek nie był sam”. Bóg wiedział, że pojedynczo możemy mniej, że widzimy, rozumiemy, działamy na swój, ograniczony płcią sposób. Dlatego w drugiej płci dał człowiekowi (i mężczyźnie, i kobiecie!) nie rywala w walce o równość, ale szansę na odnalezienie szerszej perspektywy.
 
Współuprawnieni
Jak jednak to odkrycie przełożyć na praktykę? Jak zobaczyć partnera w dotychczasowym rywalu? Wciąż przecież tli się w nas frustracja: poczucie kobiet, że są niedoceniane, i lęk mężczyzn (zwłaszcza duchownych), że inwazja kobiet może ich przytłoczyć. W tej frustracji i lęku przyznajemy: „OK, jesteśmy równi, ale nie wchodźmy sobie nawzajem w drogę”, „jesteśmy równi, ale im się nie dajmy”. Trudno uznać to za ideał życia wspólnotowego w Kościele. Trudno to również uznać za wypełnienie pierwszego w dziejach świata przykazania: „Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”.
Być może największą szkodę robią nam pojęcia. Równouprawnienie było ważnym etapem, od którego najwyższy czas przejść dalej – zwłaszcza w Kościele, gdzie podział na równych sobie działaczy przeciwnych obozów jest wręcz zgorszeniem. W Kościele „równi sobie” to za mało: chodzi raczej o to, żebyśmy jako równi sobie potrafili myśleć i działać wspólnie. Żeby owo „wspólnie” nie oznaczało łaskawego przyjęcia i wysłuchania kobiet przez mężczyzn, ale uznanie, że bez ich głosu i wkładu nic, co robią mężczyźni, nie będzie miało szansy na pełnię. Że żadne działanie kobiet bez udziału mężczyzn nie będzie tak doskonałe, jak byłoby z nimi. Żebyśmy odkryli – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – że szukanie drugiego, który jest inni, w niczym mi nie zagraża. Przeciwnie: sprawia, że ja i moje dzieło stajemy się więksi. To już nie jest „równouprawnienie”. To „współuprawnienie”, które do dawnego kryterium równej godności dodaje (nie zastępuje!) kolejne: kryterium wzajemnej niezbędności. Z absolutnym akcentem na „wzajemną”: w tym układzie bowiem nikt nie ma przewagi, nikt się nad nikim nie pochyla z wdzięcznością, nikt nikogo nie przyjmuje łaskawie z jego bogactwem. Jesteśmy szanującymi się partnerami, bez uległości i wyższości. Jesteśmy jednakowymi w godności ludźmi, którzy wiedzą, że mają skarb, którego drugi nie ma i którym chcą się podzielić, przyjmując wzajemność.
 
Nie jest dobrze
Taki sposób myślenia – a mam wrażenie, że właśnie o to chodzi kobietom, piszącym list do papieża – niekoniecznie spotka się w Kościele z entuzjastycznym przyjęciem. Choć teologicznie poprawny, jest trudny w praktyce. Na dodatek wymaga zmiany myślenia wszystkich. Wymaga od mężczyzn wyjścia z ram dawnej teologii patriarchalnej, ale również od kobiet porzucenia teologii feministycznej: nie jako złej, ale jako tej, która spełniła już swoją rolę. Wymaga słuchania, pytania, wymiany myśli, sporów i kompromisów: nie tylko na uczelniach, ale i w parafiach, seminariach duchownych i kuriach biskupich. Wymaga pokory po obu stronach i uznania, że ani kobieta, ani proboszcz nie będą mieli racji: że sposób działania w konkretnej sytuacji, sposób komunikowania prawd będą musieli wspólnie wypracować. Mądrzy księża już o tym wiedzą i słuchają czasem kobiet, które podpowiadają im, że ten przykład z kazania do żadnej kobiety nie trafi – nawet jeśli są mistrzami sztuki kaznodziejskiej.
Mimo to wydaje się, że nie ma innej drogi, jak właśnie „współuprawnienie”. Odpowiadanie bowiem myślą feministyczną na myśl patriarchalną powoduje, że wciąż tkwimy w błędzie pojedynczości. Potrzeba nam bycia wspólnie i razem, żeby zacząć widzieć więcej: żeby nawzajem pokazać sobie nasze światy. Nie jest przecież możliwe, by boskie „nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” dotyczyło całej ziemskiej rzeczywistości, oprócz rzeczywistości Kościoła.
 
Kobiety oczywiste
Pozostaje w tym wszystkim ważne pytanie o celibat: na ile ogranicza on odczytywanie teologii, a tym samym Bożego spojrzenia na świat, właśnie do męskiego punktu widzenia. Celibat jest wartością – ale w żadnej mierze nie może oznaczać takiego zamknięcia, które ograniczałoby spoglądanie na sprawy Kościoła jedynie z męskiej perspektywy. Nie postuluję tutaj zniesienia celibatu, ale zauważenie pewnego niebezpieczeństwa, które kryje się w pozornej samowystarczalności mężczyzn w pełnym odczytywaniu Bożego objawienia. Kapłan, tak samo jak każdy mężczyzna, potrzebuje obecności kobiety: siostry, matki, siostry zakonnej, kobiety żyjącej w małżeństwie. Potrzebuje jej nie dla swojego życia osobistego, ale we wspólnocie, dla głoszenia, dla duszpasterstwa, dla katechezy, dla tych, którym sam ma służyć. Nie chodzi więc o jakiś kościelny parytet dla kobiet. Nie chodzi o to, by stawiać je w Kościele wszędzie i na siłę, niezależnie od poziomu ich wiary, wiedzy, umiejętności i moralności. Chodzi o to tylko, by ich nie zapraszać, nie opiekować się nimi i ich nie wyręczać – ale potraktować ich obecność i odpowiedzialność jako absolutnie i naturalnie niezbędną, jako oczywistą.
Czy papież Franciszek usłyszy ten głos kobiet? Czy będzie potrafił powiedzieć o nim wyraźnie, przekraczając dotychczasowe formuły „geniuszu” i „równości”. Kobiety w to wierzą.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki