„Tato – zapytał synek – jak się pisze słowo «syjonista»? Nie wiem, przed wojną pisało się przez „Ż” – odpowiedział ojciec”. Ten dowcip, który dziś nie jest już zapewne przez wszystkich rozumiany, pochodzi sprzed 50 lat, z marca 1968 r., i jest pamiątką jednego z najbardziej haniebnych epizodów w historii PRL. Ponad dwadzieścia lat po zakończeniu II wojny światowej w kraju, gdzie jeszcze niedawno dymiły kominy krematoriów, w których Niemcy wymordowali miliony Żydów, władze państwowe zorganizowały i przeprowadziły propagandową nagonkę o antysemickim charakterze, zmuszając do wyjazdu kilkanaście tysięcy Polaków tylko dlatego, że mieli żydowskich przodków. To wydarzenie bez precedensu w dziejach powojennej Europy. Ekscesy antysemickie zdarzały się na jej terenie, ale nigdy nie miały charakteru akcji organizowanej przez państwo. Aby uniknąć kompromitującego zarzutu antysemityzmu, ukryto go pod kamuflażem słowa „syjonizm” i powiązano z krytyczną oceną ówczesnej polityki państwa Izrael wobec jego arabskich sąsiadów. Gdy wybuchł protest młodzieży studenckiej, sprowokowany zdjęciem ze sceny warszawskiego Teatru Narodowego inscenizacji Dziadów Adama Mickiewicza, duża część mediów będących instrumentem propagandy PZPR oskarżyła o inspirację tych zajść właśnie owych enigmatycznych „syjonistów”.
Przykład idzie z góry
Już rok wcześniej, po zakończeniu zwycięskiej dla Izraela wojny sześciodniowej, która przyniosła klęskę państwom arabskim wspieranym przez ZSRR i inne kraje Układu Warszawskiego, I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka zaczął mówić o piątej kolumnie, którą mieliby rzekomo stanowić obywatele Polski pochodzenia żydowskiego wyrażający satysfakcję z powodu sukcesów wojsk izraelskich. Rzeczywiście, prestiżowa porażka ZSRR ucieszyła wielu Polaków i to nie tylko tych, którzy mieli żydowskich przodków. „Nasi Żydzi pobili ich Arabów”, tak witano się wówczas na ulicach polskich miast. Dla towarzysza Wiesława było to nie do przyjęcia. W przemówieniu transmitowanym w telewizji i radiu mówił: „Nie czyniliśmy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela. Stoimy na stanowisku, że obywatel polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową”. Treść zawarta w tych słowach miała druzgocącą wymowę: miarą patriotyzmu, ba, miarą polskości, był dla Gomułki stosunek wobec aktualnej polityki władz PRL; jeśli ktoś jej nie akceptował, winien opuścić kraj. Antoni Słonimski ujął ten pogląd w ironicznym pytaniu: „Rozumiem, że Polak winien mieć tylko jedną ojczyznę, ale dlaczego ma nią być akurat Egipt?”. Słowa I sekretarza uwolniły demony, uprawomocniły poglądy i działania, które po zagładzie Żydów zdawały się jedynie wstydliwie ukrywanymi wynaturzeniami. Jeśli przywódca Partii nie waha się ujawniać publicznie antysemickich uprzedzeń, to cóż miałoby w tej mierze powstrzymywać innych?
Niechęć wobec Żydów była głęboko zakorzeniona w świadomości wielu Polaków. Po II wojnie światowej została ona wzmocniona przekonaniem o szczególnej roli żydowskich komunistów w procesie narzucania Polsce systemu komunistycznego. Nastroje takie nie były również obce części funkcjonariuszy partyjnych, którzy łączyli w swych poglądach dwa elementy: marksistowsko-leninowski i nacjonalistyczny. „Jest ONR-u spadkobiercą Partia”, tak opisywał ów zaskakujący paradoks Czesław Miłosz w swym Traktacie poetyckim. Antysemityzm okazywał się budulcem, z pomocą którego można było budować polityczną pozycję. Cóż miałoby powstrzymać przed jego użyciem?
Marcowe gadanie
W latach 60. istniało w PZPR środowisko, które dokładnie odpowiadało poetyckiej intuicji Miłosza. Partyzanci albo moczarowcy – tak ich nazywano ze względu na okupacyjną przeszłość oraz nazwisko przywódcy, wszechwładnego ministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara. Dążąc do władzy, nie wahali się oni wykorzystać rozruchy studenckie w marcu 1968 r. do uruchomienia całego instrumentarium antysemickiej nagonki. Rozbudzili tkwiące w ukryciu uprzedzenia, aby rozegrać partię gry o władzę, uderzyć w część elit partyjnych, zapewne również w samego Gomułkę.
Gdy dziś wsłuchujemy się w przemówienia wygłaszane wówczas na wiecach, gdy czytamy artykuły zamieszczane przez partyjną prasę, gdy oglądamy satyryczne rysunki w niej publikowane, trudno oprzeć się wrażeniu, że została przerwana jakaś tama, która powstrzymywała wypływ trujących, nienawistnych słów i gestów. Wybitny polski literaturoznawca prof. Michał Głowiński prowadził w tamtych latach swoisty dziennik, zapisując w nim i komentując najbardziej typowe sformułowania partyjnej propagandy. Nie sądził, że zdoła te zapiski kiedykolwiek opublikować, udało się to jednak po 1989 r. w książce Marcowe gadanie. Otrzymaliśmy w ten sposób cenne źródło, które pozwala zajrzeć w odległy, zdawałoby się, świat antysemickiej retoryki lat 60. Głowiński na bieżąco analizuje i interpretuje motywy marcowej propagandy, jego uwagi czytane dziś nie sprawiają bynajmniej wrażenia refleksji z dawno minionej przeszłości.
Z niepokojem odnajdujemy w nich podobieństwa do rozmaitych wypowiedzi, które mieliśmy okazję słyszeć w ostatnich dniach, gdy wybuchł spór wokół zapisów nowelizacji ustawy o IPN. Usłyszeliśmy ironiczne słowa o „żydowskich obozach”, publicysta ustawicznie obecny w publicznych mediach nie zawahał się użyć słowa „parchy”, wprost zaczerpniętego z najgorszego, wręcz rasistowskiego, arsenału antysemickiej retoryki lat międzywojennych. Nawet premier, choć przecież jest historykiem, nie ustrzegł się wejścia na minę, mówiąc: „…tak jak byli żydowscy sprawcy, tak jak byli rosyjscy sprawcy czy ukraińscy – nie tylko niemieccy”. Ta sugestia, wierzę, iż wypowiedziana bez takiej intencji, musiała zabrzmieć w uszach wielu Żydów jak przypisywanie ich narodowi roli współsprawcy własnej zagłady. To jest jeden z najbardziej rozpowszechnionych antysemickich stereotypów, obecny w wypowiedziach wielu negacjonistów Holokaustu, jakże boleśnie krzywdzący i niemoralny, przypisujący bowiem współwinę tym, którzy byli ofiarami. W 1968 r., jak opisuje to Głowiński, takie poglądy były szerzone przez komunistycznych propagandzistów: „Niektórzy (…) sugerują, że to sami Żydzi brali czynny udział w mordowaniu Żydów. Trudno o większą obrzydliwość i większy cynizm”, stwierdza. Gdy czytamy Marcowe gadanie, trudno nie ulec wrażeniu, że także współcześnie doprowadzono do wyzwolenia demonów, które jak widać nie opuściły całkiem polskiej świadomości.
Od słów do czynów
Dziś jest to raczej, miejmy taką nadzieję, lekkomyślność. Wtedy, przed półwieczem, ruch znacznie bardziej przemyślany i intencjonalny. Sygnał dał Gomułka już w czerwcu 1967 r. Nieco później zaś rozegrał się drugi akt antyżydowskiego wzmożenia: sprawa wydawanej wówczas Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Ten zapomniany epizod warto, szczególnie dziś, przypomnieć. Otóż pod koniec 1967 r. liczni działacze partyjni na czele z samym Moczarem zaczęli oskarżać redakcję Encyklopedii o fałszywe przedstawianie historii walki narodu polskiego podczas okupacji. Dotyczyło to szczególnie treści hasła „obozy koncentracyjne hitlerowskie”. Partyjnym działaczom nie spodobało się rozróżnienie między obozami koncentracyjnymi i obozami zagłady oraz stwierdzenie, iż w tych ostatnich 99 proc. ofiar stanowili Żydzi. Rozpoczęła się regularna nagonka na redaktorów Encyklopedii, podczas której z lubością powtarzano ich nie całkiem polsko brzmiące nazwiska, zarzucano im brak wrażliwości na martyrologię Polaków i zbyt uniwersalne podejście do historii II wojny światowej. Efektem była fala zwolnień w Państwowym Wydawnictwie Naukowym, dokonywana wedle klucza „rasowego”.
Po marcu 1968 r. fala antysemickiej propagandy ruszyła z pełna siłą. Piętnowano „syjonistów” na wiecach w zakładach pracy, często z groteskową ignorancją, której symbolem stał się sławetny transparent „Syjoniści do Syjamu”. Czyszczono z osób żydowskiego pochodzenia rozmaite instytucje. Nawet w szkołach i na uczelniach sporządzano listy osób o nieodpowiedniej genealogii. Robert Wajntraub, którego matka była Niemką a ojciec Żydem, wspominał, że nie chciano go przyjąć do szkoły, a nauczycielka tłumaczyła mu, że „nie miałaby nic przeciwko pół-Niemcowi, ale nie będzie w klasie tolerować pół-Żyda”.
Syjonistyczny eufemizm znikał, gdy dochodziło do aktów brutalnych prześladowań. Warto wczytać się w relację studenta zatrzymanego w komisariacie na warszawskiej Ochocie: „Nagle zostałem wywołany z celi, zaprowadzono mnie do oficera SB. Gdy zostałem z nim sam, krzyknął: «Nie będziesz żarł polskiego chleba. Niech ci lepszy da Izrael» i z całej siły uderzył mnie w twarz. Później kilku funkcjonariuszy darło się na mnie: «Ty Żydzie, wyślemy cię do kibucu». Dwa dni później na przesłuchaniu zostałem uroczyście przeproszony: «Bardzo pana przepraszamy, sprawdziliśmy, nie jest pan Żydem»”.
Wyzwiska o rasistowskim wydźwięku, używanie sformułowań typu „obca krew”, sugerowanie, iż osoba żydowskiego pochodzenia nie może być patriotą, były na porządku dziennym. Nagonka ta spotykała w dużej części osoby, które uważały się za Polaków, niekiedy nawet nie były świadome swych żydowskich korzeni. Byli zmuszani do opuszczania kraju, pozostawiania pracy i przyjaciół, otrzymywali „dokument podróży” uprawniający do jednostronnego przekroczenia granicy i stwierdzający, że jego posiadacz „nie jest obywatelem polskim”. Polska straciła w ten sposób wielu wybitnych twórców, naukowców czy inżynierów, których przecież nie miała w nadmiarze.
50 lat później
Minęło pół wieku od tamtych dni i błędem byłoby snucie łatwych historycznych analogii. Inny świat, inna Polska. Niektórzy sarkastycznie powiadają, że ujawnienie się ostatnio w naszym kraju antyżydowskich resentymentów to… rekonstrukcja historyczna przygotowana na obchody rocznicy Marca 1968. Spektakularna i pociągająca opinia, ale oczywiście daleka od prawdy. Wtedy mieliśmy do czynienia ze zorganizowaną, przemyślaną i konsekwentnie prowadzoną antysemicką czystką, pod wieloma względami bliską duchowi ustaw norymberskich. Dziś to, co się stało, jest raczej wynikiem lekkomyślności, braku kompetencji i wyobraźni tych, którzy powinni wiedzieć, po jak cienkim lodzie historycznych wrażliwości i urazów stąpają. Szkody jednak trudno oszacować.
Odium Marca 1968 spoczęło na niedemokratycznej, pozbawionej legitymacji władzy i to nas, jako społeczeństwo, jakoś ratowało przed potępieniem. Dziś żyjemy w państwie rządzonym przez większość wybraną w demokratycznych wyborach, cieszącą się zaufaniem dużej części obywateli. I tu jest największy problem: jak bowiem wytłumaczyć światu, że jesteśmy narodem, któremu obce są antysemickie uprzedzenia, który nie był przecież współsprawcą Zagłady, skoro ważni aktorzy życia publicznego – politycy, publicyści, a nawet duchowni – nie liczą się z wrażliwością Żydów, skłonni są dopatrywać się w ich słusznym oburzeniu niskich, materialnych pobudek i wracać do skompromitowanego „marcowego gadania”? Jeśli to komukolwiek służy, to z pewnością nie Polsce.