Przed wojną Amal studiowała ekonomię. Pochodzi z wykształconej rodziny, ojciec jest inżynierem budowlanym, a matka księgową. Prowadziła dobre, zasobne życie w pięknym domu otoczonym ogrodem, niczego jej nie brakowało. Planowała, że studia magisterskie zrobi w Wielkiej Brytanii, co zwiększy jej szansę na dobrą i ciekawą pracę. Wojna wtargnęła w jej życie brutalnie. Kiedy ich dom został całkowicie zniszczony, przenieśli się do domu brata ojca w dzielnicy Dżaubar, gdzie zamieszkał już drugi brat ojca z rodziną. Pamięta tę „przeprowadzkę” – kiedy po zajęciach wróciła do domu, którego już nie było. Rodzice razem z jej siostrami próbowali uratować co się da, ale zaczęły się kolejne bombardowania, więc pozostała im tylko ucieczka. Do dzisiaj ma notatki z zajęć z matematyki, które miała w torebce…
Opatrywanie ran
Amal jeszcze przed wojną jako studentka przeszła kurs pierwszej pomocy oraz higienistki i pracowała jako wolontariuszka w domu dla osób niepełnosprawnych umysłowo oraz w centrum udzielającym pomocy psychosocjalnej. W dzielnicy Dżaubar, dokąd się przenieśli, funkcjonował szpital, gdzie jako wolontariuszka asystowała przy operacjach rannych, nauczyła się zszywać rany i podawać zastrzyki. Nieraz operacje trwały całą noc, dowożono kolejnych rannych, których trzeba było opatrzyć. To teraz było jej życie. Studia i myślenie o przyszłości odłożyła na bok. Musiała przyzwyczaić się do życia bez prądu, ogrzewania i wody, do zdobywania żywności i środków higieny. Przyznaje, że nie głodowali, ale szczególnie dotkliwy był brak wody i ogrzewania. Spały we trzy z siostrami na jednym materacu, próbując wzajemnie się ogrzać.
Czarno-biały świat
Któregoś dnia jej koleżanka opowiedziała jej o swojej siostrze, która wyjechała do Malezji i tam dostała pracę. Amal postanowiła też spróbować, rodzice wysupłali oszczędności i w sierpniu 2014 r. wsiadła do samolotu do Kuala Lumpur. Malezja lub Turcja to były jedyne kraje, do których mogła dostać wizy. Wyjazdu do Europy nie chciała ryzykować, słyszała o zatonięciu kolejnych grup usiłujących dostać się do Grecji lub Włoch, zna rodziny, których bliscy utonęli w Morzu Śródziemnym. Niestety, przez kilka miesięcy nie udało jej się znaleźć stałej pracy, więc zdecydowała się wrócić do Damaszku i do swoich zajęć wolontariackich w szpitalu oraz w lokalnym centrum pomocy. Ogromną szansą była praca w duńskiej organizacji pomocowej w charakterze koordynatorki finansowej. Jednak po zakończeniu projektu została znowu bez pracy. Końca wojny nie było widać, warunki życia codziennego stawały się coraz gorsze i bardzo źle wpływały na jej psychikę. Zaczęła tracić siły, coraz trudniej było wstać rano. Po którejś nocy, kiedy ataki były szczególnie silne, lęk o swoje życie, rodziców i siostry był tak silny, że posiwiała. Trauma przeżyć wojennych spowodowała, że przestała widzieć kolory, widziała tylko biały i czarny. Wiedziała, że w Syrii nie ma już dla niej przyszłości. Rodzice doradzali jej, żeby choć na krótko opuściła Syrię i podreperowała swoje siły w miarę normalnych warunkach.
Szansa
Pod koniec 2015 r. zdecydowała się opuścić Syrię po raz kolejny i wyjechała do Turcji. Wtedy jeszcze można było dość swobodnie przejść granicę w prowincjach Gaziantep i Hatay. Najpierw razem z rodziną wujka dotarła do Libanu, a potem wzdłuż wybrzeża przez Latakię do przejścia w Hatay, gdzie dostała tymczasowe pozwolenie na pobyt. Dalsza możliwość pozostania w Turcji zależała od znalezienia pracy. I tak połączyły się losy Amal i Polskiej Akcji Humanitarnej, która w Antakya (w prowincji Hatay) ma biuro, skąd koordynowana jest pomoc w ponad pięćdziesięciu obozach dla uchodźców wewnętrznych w Syrii w prowincji Idleb i Aleppo.
Amal trafiła w internecie na ogłoszenie, że Polska Akcja Humanitarna szuka pracownika na stanowisko asystenta finansowego. Przeszła pozytywnie rekrutację i od kilku miesięcy jest jednym z szesnastu pracowników PAH, których zadaniem jest koordynacja programów pomocy dla uchodźców wewnętrznych w Syrii.
Marzenia
Rozmawiam z Amal w jednym z pomieszczeń biura PAH w Antakya. Nie mogę uwierzyć, że ma 28 lat. Siedzi przede mną szczupła, nieśmiała, ale jednocześnie promieniująca jakąś siłą wewnętrzną dziewczyna wyglądająca na dwudziestolatkę. Uważa, że miała dużo szczęścia i jest wdzięczna Bogu i ludziom, którzy jej pomogli. Razem z koleżanką wynajmuje pokój w jednej z dzielnic Antakya, dojazd do pracy zajmuje jej ponad godzinę. Ale dzięki temu jest taniej i może co miesiąc posyłać swoim rodzicom część swojej pensji. Tęskni za nimi i za młodszymi siostrami, codziennie rozmawiają przez telefon, a czasami nawet przez Skype’a. Pytam ją, czy nie boi się o ich życie i w odpowiedzi słyszę, że wiara w Boga utwierdza ją w tym, że każdy z nich ma określoną liczbę dni i nocy do przeżycia. Dlatego ważne jest to, co robi dzisiaj. Jakie są jej marzenia? Zmieniły się od czasów wojny. Wtedy widziała siebie po magisterium w Wielkiej Brytanii pracującą na jednej z uczelni w Damaszku. Teraz marzy tylko o tym, żeby wojna się skończyła, żeby pomóc odbudowywać swój kraj. Jest szczęśliwa. Ma dobrych rodziców, którzy ufają jej, kocha swoje siostry, które wspiera na odległość jak tylko może. Tutaj, w PAH znalazła ludzi, którzy myślą jak ona i którzy chcą jak najwięcej i jak najlepiej pomóc swoim braciom i siostrom cierpiącym w Syrii.
Amal jest jedną z prawie 3 milionów uchodźców syryjskich w Turcji. Docenia szansę, jaką dostała, mogąc pracować i żyć poza obozem dla uchodźców. Pomimo że w większości obozów dla uchodźców w Turcji panują dobre warunki, to jednak z konieczności ograniczają swobodę życia. Jej rodzice i siostry na razie nie chcą opuszczać Damaszku, ale mur, który Turcja buduje na granicy syryjsko-tureckiej może w przyszłości uniemożliwić im opuszczenie Syrii.
Wzorowe obozy
Z prawie 3 milionów uchodźców tylko około 260 tys. mieszka w 22 obozach dla uchodźców. O mieszkających w obozie Boiron Altinouzo niedaleko Antakya można powiedzieć, że „złapali Pana Boga za nogi”. Muszę powiedzieć, że nie widziałam jeszcze tak wzorowo urządzonych obozów. Warunki są tu lepsze niż w niektórych ośrodkach dla uchodźców w Polsce. Równo ustawione kontenery (w jednym mieszka maksymalnie sześć osób) rozdzielają szerokie, wybrukowane ścieżki. Obóz jest zelektryfikowany, jest kanalizacja i bieżąca woda. Każda rodzina jest zaopatrzona we wszystkie potrzebne sprzęty. Na dachach kontenerów są anteny satelitarne. Szkoła i przedszkole to kolorowe, ładne i dobrze wyposażone miejsca. Jest przychodnia, kolorowe place zabaw dla dzieci, boisko oraz miejsce, gdzie można się spotkać, porozmawiać. Są sklepy, fryzjer i inne usługi. Naszej wizycie towarzyszą cały czas dwaj panowie z zarządu obozu reprezentujący AFAD – rządową agencję pomocy. W obozie mieszka około 8,5 tys. ludzi (w tym prawie 2,5 tys. dzieci w wieku szkolnym i przedszkolnym) z różnych rejonów Syrii, z Hamy, z Idlib, Aleppo i Damaszku. Nasza wizyta wcześniej jest uzgodniona, każdy z wchodzących jest rejestrowany i potem wyrejestrowany, każdą wizytę trzeba potwierdzić własnym podpisem. Każdy mieszkaniec musi otrzymać przepustkę na opuszczenie obozu nawet na kilka godzin.
Tu też kwitną kwiaty
Pomimo tych „obozowych” warunków, życie rodzinne kwitnie, rodzą się dzieci. Dzieci chodzą do szkoły lub przedszkola, kobiety gotują, sadzą kwiaty w puszkach po oleju, siedzą przed kontenerami i rozmawiają z sąsiadkami. Osobno stoją mężczyźni, dyskutują o sytuacji w Syrii i możliwościach prowadzenia samodzielnego życia. Jest bezpiecznie, chociaż wielu z nich pamięta wybuch samochodu wyładowanego materiałami wybuchowymi w maju 2013 r. w pobliskim Reyhanli, kiedy zginęły 52 osoby. Rozmowy z rodzinami toczą się przy nieustannej obecności pracowników AFAD. Wybrane przez nich rodziny chwalą Erdogana i dziękują Turkom za stworzenie im dobrych warunków do życia. I nie można temu zaprzeczyć – to, co widzę mówi samo za siebie. Obóz ten nie jest wyjątkiem, pracujący w PAH Syryjczycy potwierdzają, że tak jest w ponad 85 proc. obozów zorganizowanych przez AFAD, w większości za europejskie pieniądze.
Ich wybór to życie
Pomimo tych „luksusów” czuje się wojskowy charakter tych miejsc. Co jest lepsze? Życie na „swobodzie”, ale jednak na uchodźstwie, zarabianie samodzielnie na życie, mieszkanie w wybranym przez siebie miejscu i poruszanie się bez przepustek i zezwoleń czy życie pod opieką rządu tureckiego, dającego 100 lirów miesięcznie na głowę i organizacji pomocowych dostarczających żywność, środki higieny, leki i inne potrzebne do życia codziennego rzeczy? Kiedy oglądam zdjęcia z obozów dla uchodźców wewnętrznych w Syrii, którzy mieszkają w bardzo prowizorycznych warunkach, borykając się z podstawowymi trudnościami życia codziennego, to podejmowanie „wyboru” jest niemożliwe. Natomiast jedno jest pewne. Nasza pomoc może w istotny sposób pomóc przetrwać czy to uchodźcom wewnętrznym w Syrii, czy uchodźcom w Turcji, Libanie, Jordanii, czy w innym kraju. Ich „wybór” to życie, przetrwanie. Nasz wybór to obojętność lub pomoc.