Helena Modrzejewska w swoich wspomnieniach pisanych w Ameryce Północnej mówi, że zgodziła się pozować do portretu niejakiemu Adamowi Chmielowskiemu. Miał pracownię w Hotelu Europejskim, ale na siódmym piętrze. Wdrapała się tam z trudem i z pomocą męża. Pozowanie skończyło się po pierwszej sesji, bo malarz nie miał serca namawiać jej na kolejny taki wyczyn. Tyle że Hotel Europejski nigdy nie miał siedmiu pięter. Po prostu na amerykańskim czytelniku trzy piętra nie zrobiłyby żadnego wrażenia.
Hotel Europejski to przez ostatnie dwa lata najokazalszy plac budowy przy ulicy Krakowskie Przedmieście w Warszawie. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą przy kultowym barze „Zakąski Przekąski” stały po zmroku dosłownie tłumy, zamawiając zakąskę za 8 złotych i napój za 4, dzisiaj zabezpieczające siatki powoli odkrywają odnowioną elewację. Pamięć nasza może ewentualnie sięgać głębokiej komuny, gdy w Hotelu Europejskim zatrzymywać się mogli tylko zagraniczni goście, a o założonych tam podsłuchach krążyły legendy. Mało kto wie, że na poddaszu swoją pracownię mieli Adam Chmielowski, który dziesięć lat później nazwie się Bratem Albertem, Stanisław Witkiewicz, ojciec Witkacego i twórca stylu narodowego, oraz, przez krótki czas, Józef Chełmoński. Warszawskie ślady Adama Chmielowskiego pozostają w cieniu krakowskich, zapomina się o tym, że w Warszawie kończył gimnazjum, a potem po powrocie z Monachium tworzył ważne centrum młodej sztuki i artystycznej cyganerii. Już niedługo przechodząc Krakowskim Przedmieściem, zaskoczy nas widok pięknie odnowionego hotelu z zaskakującym szklanym dachem. Być może nigdy tam nie wejdziemy, ale warto pamiętać, że tutaj właśnie Adam Chmielowski spisywał swoje myśli na temat duchowych wartości, jakie niesie sztuka. Tutaj dyskutował o pięknie i sensie tworzenia. Tutaj w oparach papierosowego dymu snuł marzenia o wspólnotowym życiu na artystyczno-rolniczej farmie za oceanem.
Nitka do Boga
Ciekawe, jakim sposobem biedni jak myszy kościelne artyści zdobyli fundusze na wynajęcie pomieszczenia w najekskluzywniejszym i najbardziej eleganckim hotelu stolicy. Zbudowany został w połowie XIX w. według projektu Henryka i Leandra Marconich, którym Warszawa zawdzięczała kilka eklektycznych budynków. Hotel został otwarty jako Hotel d’Europe w 1857 r. Drugiego takiego przez kilka dekad w mieście nie było. Miał trzy piętra i pomieszczenia znajdujące się nad piętrem trzecim. Na parterze mieściły się wytworne kawiarnie, między innymi słynna warszawska cukiernia Lourse’a. Wynajmowano także pomieszczenia Towarzystwu Zachęty Sztuk Pięknych podczas organizowanych przez nią dorocznych wystaw.
Okna pracowni Chmielowskiego wychodziły na ulicę Ossolińskiego, pokój był obszerny i znajdował się nad trzecim piętrem, w pomieszczeniu zajmowanym przedtem przez krawca, a według innego źródła – praczki. „Jaka tam pracownia!” – pisała we wspomnieniach siostra Stanisława Witkiewicza. „Pracownia była dużym pokojem, gołym i nieprzytulnym, ale za to z miękkim, północnym oświetleniem, bardzo korzystnym do malowania” – uzupełniała Helena Modrzejewska. Pozując, miała czas się rozejrzeć: „W jednym rogu znajdowało się coś w rodzaju posłania z poduszkami, starannie nakryte kilimem i niedźwiedzią skórą. Posłanie ze stołem, dwoma krzesłami i szafą stanowiło całe urządzenie. I gdyby nie mnóstwo rysunków porozpinanych na ścianach, widok tego pustego, zimnego pokoju byłby po prostu nie do zniesienia. Obraz doprowadził mnie do przeświadczenia – i nie mogłam się co do tego mylić – że ci młodzi ludzie żyją w skrajnym ubóstwie”.
W Europejskim mieszkali dwa lata, tworząc coś w rodzaju salonu towarzyskiego, miejsca spotkań ludzi zainteresowanych nową sztuką i krytyką artystyczną, która właściwie jeszcze nie istniała. Oddychano tam sztuką. Dzielono się wszystkim, bo wszystko było wspólne. Niektórych to szokowało, innych intrygowało, wielu inspirowało. Manifestowali swoją odrębność nie tylko strojem i zachowaniem, ale przede wszystkim artystycznym programem. Swój pogląd na sztukę Chmielowski wyraził w artykule zatytułowanym O istocie sztuki. Widział w niej nitkę, która łączy z Bogiem. „Droga do prawdy to jedyny bezpośredni cel sztuki”. Jego artykuł opublikowany w 1876 r. w piśmie „Ateneum” był wielkim manifestem wolności sztuki. Jako człowiek głęboko wierzący sprzeciwiał się sztuce, która miałaby mieć rolę czysto praktyczną, miałaby służyć teoriom nauki, moralności czy religii. Żądał od artysty tylko szczerości. Oto echo wielogodzinnych dyskusji w pracowni w Hotelu Europejskim i podczas czwartkowych wieczorów na Królewskiej, w salonie prowadzonym przez Modrzejewską.
Marzenia o wspólnocie
Kochała się w niej cała Warszawa. Nie chadzano wtedy na autorów, ale na aktorów. Modrzejewska była gwiazdą z prawdziwego zdarzenia: nie można było od niej oderwać wzroku, hipnotyzowała publiczność i otaczających ją ludzi. Zwłaszcza mężczyzn. Chmielowski i jego koledzy z Europejskiego, bardzo malownicza trójka, trafili do jej salonu na początku 1875 r. Najpierw mieli rozbawić towarzystwo, nadać mu trochę kolorytu. Szybko znaleźli wspólny język i przyjaźń zakwitła. Kręcił się tam jeszcze młody Henryk Sienkiewicz, dobrze zapowiadający się warszawski felietonista. W mieście mawiano, że czterech się w Helenie kocha: Witkiewicz, Chmielowski, Sienkiewicz i Chłapowski. Ale tylko ten ostatni ją posiada jako mąż, i to mąż zazdrosny. Sprawa była więc publiczna. Podobno wśród bukietów, jakie aktorka dostawała po każdym spektaklu, zawsze znajdowały się kwiaty od Adama Chmielowskiego. A ona po latach wspominała go tak: „Był on i jest jeszcze, kiedy te słowa piszę, chodzącym wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich i głębokiego patriotyzmu – prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką i miłością bliźniego, natura czysta i nieznająca egoizmu, której dewizą powinno być: szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce!”. Czy przyszły święty naprawdę podkochiwał się w Modrzejewskiej? Na pewno był wrażliwy na jej urodę, ale i inteligencję oraz wrażliwość. Była wielką artystką, a on z tak wrażliwymi artystami odnajdywał szybko głębokie porozumienie i budował ważne relacje.
Mieli razem, niewielką grupą, wyjechać do Ameryki Północnej i stworzyć raj na ziemi. Artystyczną komunę. W grę wchodził Teksas lub Kalifornia. Dyskutowali i planowali to miesiącami. Mąż Heleny snuł wizje rolniczej farmy. Myśleli o hodowli zwierząt i uprawie roli. Zastanawiali się nad prawnym statusem takiej wspólnoty: założyć spółkę czy organizację? Dom pracy twórczej czy luźny związek? To były marzenia o ucieczce z miasta pełnego fałszu i ludzkich pomówień oraz układów. Stworzenia wspólnoty wolnej od kłamstwa, obłudy i hipokryzji. Sienkiewicz i Chłapowscy wyjechali, Witkiewicz i Chmielowski nie przybyli na miejsce zbiórki. Helena wchodziła na okręt, płacząc z rozczarowania. „Panie Adamie! – pisała już z Nowego Jorku. – Wyjeżdżając z Warszawy i żegnając się z Wami, miałam nadzieję, że się zjedziemy w Bremen i dalszą podróż odbędziemy razem, tymczasem kto wie, czy owe «do widzenia» powtarzane sobie nawzajem nie były pożegnaniami na zawsze? Gdy o tym pomyślałam, wsiadając na okręt, szczerze się rozpłakałam”.
Wymarzona wspólnota artystyczna nie powstała, a Helena jako „Modjeska” zrobiła w Stanach nieprawdopodobną karierę. Trzy lata później, Adam Chmielowski, decydując się na życie w habicie, napisał trzy listy. Jeden z nich był do niej.