Logo Przewdonik Katolicki

"Dzieła sztuki są duchem i do ducha naszego mówią"

Natalia Budzyńska
Fot.

Jan Paweł II nazwał go bratem naszego Boga. Dwadzieścia lat temu Papież artysta kanonizował artystę, który porzucił sztukę z miłości do Boga i ludzi.

 

Jan Paweł II nazwał go „bratem naszego Boga”. Dwadzieścia lat temu Papież artysta kanonizował artystę, który porzucił sztukę z miłości do Boga i ludzi.

 

„Chmielowski był naszym nauczycielem, wytworny Pan, głęboki umysł, człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem. Wesoły, dowcipny, gawędziarz nadzwyczajny. Ciekawy malarz, który cudowne rzeczy opowiada o sztuce” – tak wspominał Adama Chmielowskiego Leon Wyczółkowski. Chmielowski uwielbiał towarzystwo artystów, lubił „bywać” i spędzać czas w salonach wśród malarzy, aktorów i aktorek, rzeźbiarzy i bohemy artystycznej. Żył sztuką i oddychał nią, był wobec siebie, jako malarza niezwykle wymagający, sporo malował i pisał o sztuce. Nic więc dziwnego, że jego znajomi i przyjaciele myśleli, że zwariował, kiedy porzucił malarstwo i oddał się całkowicie Bogu i ubogim. On po prostu wybrał to, co w jego oczach było ważniejsze.

 

Wśród przyjaciół malarzy

Nikt z jego rodziny nie przypuszczał, że tak potoczą się losy Adama Chmielowskiego. Był studentem Instytutu Rolniczo-Leśnego w Puławach, kiedy wybuchło powstanie styczniowe. W jednej z bitew został poważnie ranny i amputowano mu nogę – odtąd chodził przy pomocy drewnianej protezy, a miał przecież zaledwie osiemnaście lat. Jak to się stało, że zainteresował się sztuką i w 1865 roku postanowił po zdaniu matury kontynuować naukę w Szkole Sztuk Pięknych? Nie wiadomo. Wsród jego bliskich przyjaciół byli wówczas Aleksander i Maksymilian Gierymscy, z którymi odwiedzał pracownię Wojciecha Gersona. Już w 1868 roku znalazł się w Paryżu, gdzie dzielił pracownię z niemieckim malarzem Karlem Goetzem. Wkrótce stał się studentem Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Tę błyskotliwą karierę zawdzięczał swojej pracowitości, talentowi i zawieranym przyjaźniom. Szczególną opieką otoczył go krytyk i teoretyk sztuki Lucjan Siemieński oraz Włodzimierz Dzieduszycki, fundator stypendium. W Monachium Chmielowski obracał się w środowisku polskich malarzy, tworzyli swoistą kolonię: bracia Gierymscy, Józef Chełmoński, Józef Brandt. Myślał o sztuce w sposób idealistyczny, warsztat miał służyć wyrażaniu własnej duszy. Buntował się przeciw doskonaleniu warsztatu jako celowi samemu w sobie. Maksymilian Gierymski wspominał niekończące się dyskusje we wspólnej monachijskiej pracowni o istocie sztuki, o powołaniu artysty, o Bogu.

W 1875 r. wrócił do kraju i zamieszkał w Warszawie. Na ostatnim piętrze Hotelu Europejskiego dzielił pracownię ze Stanisławem Witkiewiczem, Józefem Chełmońskim i Antonim Piotrowskim. Żyli biednie, ale bardzo się przyjaźnili. Piotrowski wspominał, że Chmielowski był duszą towarzystwa, ale często miewał napady chandry, a wtedy zamalowywał, a nawet niszczył swoje obrazy. Ich pracownię odwiedzali Henryk Sienkiewicz i Antoni Sygietyński, a do swojego salonu artystyczno-literackiego zapraszała ich Helena Modrzejewska.

 

Istota sztuki

Miał zaledwie nieco powyżej trzydziestu lat, gdy napisał rozprawę estetyczną „O istocie sztuki”. Najważniejszym celem sztuki była według niego wierność tradycji, szacunek dla spuścizny wielkich artystów, którzy dążyli do ukazania w sztuce prawdy i pragnęli zbliżyc się do Absolutu. „Dzieła sztuki są duchem i do ducha mówią” – pisał Chmielowski, uważając, że w sztuce prawdziwej musi być obecny pierwiastek mistyczny. „Droga do prawdy to jedyny bezpośredni cel sztuki. Jako antytezę sztuki prawdziwej, wyrażającej się przez styl, czyli „indywidualność duszy”, można postawić sztukę fałszywą, udaną, wyrażoną przez manierę, sposób, sztukę nauczoną. (…) Styl właśnie jest to szczerość, przyrodzony głos duszy, jej kształt, jej język; maniera to przedrzeźnianie stylu, to głos i język papugi, kalectwo kształtu” – uważał Chmielowski i dodawał, że piękna nie należy szukać w naturze, lecz we wnętrzu człowieka.

 

Piękno w cierpiącym bracie

„Był on chodzącym wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich i głębokiego patriotyzmu – prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką, miłością bliźniego, natura czysta i

nieznająca egoizmu, której dewizą powinno być szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce” – tak opisywała w swych wspomnieniach Adama Chmielowskiego wybitna aktorka Helena Modrzejewska. Pogodny i szczery coraz częściej popadał w niebezpieczną melancholię. W 1879 roku przeniósł się do Lwowa, gdzie zamieszkał razem z Leonem Wyczółkowskim. Malował nastrojowe wieczorne i zimowe pejzaże, wspomnienia z niedawnego pobytu we Włoszech, tajemniczą „Szarą godzinę” czy „Mnicha na cmentarzu”, którym Sienkiewicz zarzucał zbytni mistycyzm. To na tych płótnach zauważyć można nowatorstwo w posługiwaniu się kolorem i impresjonistyczne efekty. Był to czas wielkiej religijności, a potem duchowej walki Chmielowskiego. „A piękna to rzecz bardzo – święte obrazy” – napisał w liście w okresie natchnienia, które zaowocowało „Wizją świętej Małgorzaty” – pierwszym jego religijnym obrazem. Rozpoczął malowanie „Ecce Homo” – swojego najwspanialszego i najdojrzalszego dzieła, które było świadkiem jego wiary i słabości. To właśnie wtedy wstąpił do nowicjatu zakonu jezuitów, który musiał opuścić, by leczyć swoją depresję w szpitalu psychiatrycznym. Zamieszkał potem w Krakowie i przez kilka lat brał udział w życiu artystycznym i towarzyskim krakowskich elit. Przyjaźnił się z Juliuszem Kossakiem, korzystał z pracowni Jacka Malczewskiego. Jego kariera artystyczna pewnie rozwijałaby się dalej wspaniale, gdyby nie trafił przypadkowo do tzw. ogrzewalni. Zetknięcie się z tragiczną sytuacją krakowskich nędzarzy i bezdomnych spowodowało całkowitą zmianę życia Chmielowskiego. Zamieszkał ze swoimi cierpiącymi braćmi – żebrakami, a wkrótce złożył śluby zakonne i stał się bratem Albertem.

„Gdybym miał dwie dusze, to bym jedną z nich malował, ale że mam jedną, jedyną, więc musiałem wybrać to, co najważniejsze” – brat Albert porzucił malarstwo na rzecz pomocy najuboższym, żyjącym w skrajnej nędzy. Skończył jedynie zaczęte wcześniej płótna po to, by je sprzedać i wspomóc swoich podopiecznych.

 

 


 

„Ecce Homo”

Adam Chmielowski rozpoczął malowanie tego obrazu w 1879 roku we Lwowie. Obraz towarzyszył mu aż do 1904 roku, stale nad nim pracował. Było to najważniejsze jego płótno, które stanowiło komentarz do stanu duszy twórcy, rozdartego pomiędzy dwoma światami: ziemskim i duchowym. To obraz duchowej walki i duchowych cierpień, trudnych mistycznych doświadczeń. Siostry albertynki tak piszą o tym, dlaczego obrazu nigdy nie ukończył: „W zdeprawowanych twarzach żebraków i włóczęgów Brat Albert dostrzegł Znieważone Oblicze Chrystusa. Doświadczywszy tego zrozumiał, że swojego obrazu na płótnie już nie dokończy, lecz będzie odnawiał wizerunek Boga w człowieku zdeprawowanym i odepchniętym przez innych”.

Niezwykle ciekawe są dzieje tego niedokończonego obrazu. W 1904 roku brat Albert podarował go arcybiskupowi Lwowa obrządku greckokatolickiego Andrzejowi Szeptyckiemu („…tak mnie molestwoał ksiądz Metropolita, że aby mieć spokój dokończyłem go po rzemieślniczemu” – tłumaczył potem Chmielowski). Nikt nie wiedział, co się stało z obrazem po II wojnie światowej. Wychowanka sióstr albertynek, Olga Moskalewicz, mieszkanka Lwowa, odnalazła obraz w Muzeum Ukraińskim w 1972 roku. Obraz religijny nie przedstawiał dla dyrektora muzeum żadnej wartości, zgodzono się więc na zamianę. Za „Ecce Homo” Muzeum Ukraińskie miało otrzymać obraz jakiegoś malarza ukraińskiego. W 1978 roku szczęśliwie dokonano wymiany i obraz brata Alberta dotarł do Krakowa, do tamtejszych sióstr albertynek. Obecnie znajduje się w ołtarzu kościoła – sanktuarium Brata Alberta przy ul. Woronicza w Krakowie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 




 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki