17 czerwca w kalendarzu liturgicznym wypada wspomnienie św. Brata Alberta, Adama Chmielowskiego (1845–1916). To jeden z najbardziej niezwykłych świętych Kościoła rzymskokatolickiego. Wciąż mało go znamy, chyba dlatego, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Oczywiście wiemy to i owo. Tym bardziej że w 2017 r. świętowaliśmy stulecie śmierci świętego (zmarł 25 grudnia 1816 r.; 25 grudnia 2016 r. rozpoczął się jego rok, na mocy decyzji Konferencji Episkopatu Polski). Na ołtarze wyniósł go Jan Paweł II. Po wojnie napisał o nim dramat Brat naszego Boga.
Adam Chmielowski pomagał ubogim i zasłynął zdaniem: trzeba być dobrym jak chleb. Tylko co nowego wnosi ono do słów św. Pawła „zło dobrem zwyciężaj”? O który chleb zresztą chodzi? W każdej piekarni są dziesiątki rodzajów chleba, jeden nazywa się nawet „kardynał”. Św. Brat Albert nie był nawet księdzem! Więc czemu warto go znać?
Letni katolik
Są powody, żeby uznać go za postać wyjątkową. To znakomity malarz, który po nawróceniu, a potem oddaniu życia ubogim i bezdomnym, całkowicie porzucił malarstwo. Był radykalnie ewangeliczny, idąc pod prąd nawet tzw. zdrowemu rozsądkowi własnego Kościoła. Pokochał Chrystusa – nie jako króla w złotej koronie i na tronie, zwycięzcę, arcykapłana, ale prawdziwego Boga-Człowieka: cierpiącego, ubogiego, pokornego, całym sobą służącego ludziom wykluczonym i niechcianym. I choć założył nowy zakon, pozostał świecki. Nie zgodził się na przyjęcie święceń kapłańskich, choć mu to proponowano. Kapłaństwo wiele rzeczy by mu ułatwiło, ale dla niego było przeszkodą na drodze powołania.
Adam Chmielowski bardzo wcześnie stracił oboje rodziców. Jako nastolatek poszedł walczyć o niepodległość ojczyzny w powstaniu styczniowym. Trafił do niewoli, skąd uciekł i wrócił do powstańców. Zaraz po 18. urodzinach, w bitwie pod Mełchowem, został ranny w nogę. Znów dostał się do niewoli. W wyniku braku dobrej opieki medycznej i niespełnienia podstawowych warunków sanitarnych, pojawiła się gangrena. W nieludzkich warunkach amputowano mu nogę. Można powiedzieć, że cierpienie było z nim odtąd na co dzień. Wiele lat przed Jaśkiem Melą Adam tańczył na balach z protezą i jeździł na łyżwach. Ile wysiłku, bólu i cierpienia się z tym wiązało (protezy w XIX w. były bardziej „prymitywne” niż dziś), on sam tylko wiedział.
Krewni – kierując się zdrowym rozsądkiem – wysłali go na studia inżynieryjne do Gandawy, aby zdobył zawód, miał źródło utrzymania. On marzył o malowaniu. Porzucił studia, wyjechał do Paryża. Potem udało mu się uzyskać prywatne stypendium Włodzimierza Dzieduszyckiego (dzięki wsparciu Ludwika Siemieńskiego). Przez pięć lat studiował malarstwo w Monachium. W jego czasach była to jedna z najlepszych szkół artystycznych w Europie. Był letnim katolikiem. Trzymał się z artystyczną bohemą. Chmielowski miał za przyjaciół – wtedy i później, po studiach – obu braci Gierymskich, Stanisława Witkiewicza (ojca), słynną aktorkę Helenę Modrzejewską i plejadę ówczesnych gwiazd. Miał otwarte drzwi do kariery.
Na wyłączność
Po krótkim pobycie w zakonie jezuitów, dramatycznym kryzysie psychicznym i duchowym, doświadczył obecności Boga Miłosiernego i został uzdrowiony. Życie wywróciło mu się do góry nogami. Kochał malowanie, walczył o to, by być malarzem. Kiedy spotkał Boga-Miłość, coraz mocniej angażował się w radykalną służbę bezdomnym, cierpiącym, samotnym i ubogim.
Pisząc książkę o nim Nic na pokaz (2017), zapytałam prof. Stanisława Rodzińskiego, czy zna innego malarza tego kalibru, który by przestał tworzyć. Odpowiedział: „Tego, co w pewnym momencie stało się istotą jego życia, nie można było już pogodzić z regularnym malowaniem. «Dzisiaj nie będę się spotykał z biednymi, bo kończę martwą naturę…». (śmiech) To niemożliwe”. Kiedy Adam Chmielowski przyjął imię Brat Albert, nie chciał dwóm panom służyć, choć służba pięknu nie jest sprzeczna ze służbą Bogu. Brat Albert oddał się Bogu na wyłączność, bez żadnych kompromisów. To rzadka, ukryta ofiara z życia.
Jego największym malarskim osiągnięciem okazał się obraz Ecce Homo, który malował przez kilkanaście lat. Nigdy go nie ukończył, a ostatecznie podarował abp. Andrzejowi Szeptyckiemu ze Lwowa, który bardzo go o to prosił. Obecnie obraz znajduje się w ołtarzu głównym sanktuarium Ecce Homo w Krakowie, u sióstr albertynek. Wystarczy popatrzeć na niego i nic nie trzeba dodawać. Takiego Boga-Człowieka Brat Albert kochał całym sercem, umysłem i wolą. I takiemu służył. Taki obraz i podobieństwo Boga dostrzegał w drugim człowieku – grzeszniku, niemoralnym, ateiście, ideologu, alkoholiku, narkomanie, złoczyńcy, złodzieju, bezdomnym, niepełnosprawnym, brudnym. Nic nie wartym na skali wartości tego świata. Będącym na dnie ludzkiej godności i drabiny społecznej hierarchii.
Radykał
Brat Albert nie tyle pomagał ubogim, ile – za przykładem Jezusa – wcielił się w nich. Mógł mieszkać wygodnie, ciepło i ze smakiem. Jadać z najlepszej porcelany, malować hrabiów i szlachcianki, jeździć konno, spać w jedwabnej pościeli pod pierzyną. Poszedł do miejskiej ogrzewalni, która dziś zostałaby zamknięta przez sanepid i opiekę społeczną jako urągająca warunkom egzystencji istoty ludzkiej. Brud, smród, nędza, robactwo. I głodni, nieszczęśliwi ludzie, niemający szans na wyjście na prostą. Chrześcijanie pomagali, owszem. A potem wracali do luksusów, brzydząc się ich dotknąć, jakby byli trędowaci. Bo w zasadzie tacy byli.
Brat Albert jest założycielem zgromadzenia albertynów i albertynek. Konstytucje zakonne powstały po jego śmierci. Napisał co prawda Projekt Konstytucji Zgromadzenia Braci Albertynów, którego fragmenty można znaleźć w książce Pisma Brata Alberta, św. Adama Chmielowskiego. Były tak radykalne, że nie miały szans na akceptację kościelnych władz. Pierwotnie do zgromadzenia mieli być przyjmowani tylko tercjarze franciszkańscy. Brat Albert sam nim był, nigdy też nie złożył zakonnych ślubów. Miał śluby prywatne złożone na ręce biskupa. To samo zalecał członkom nowego zgromadzenia, które stało na wierności radom ewangelicznym. Miało być świeckie pośród świata. A to wymagało nieustannej pracy nad sobą, wyrzeczeń, pogardy dla ego, w tym prawa do własności, sławy, przyjemności, towarzystwa, próżności.
Wyjątkowe w zgromadzeniu jest to, że bracia niczego nie posiadają na własność. Ziemia, kościoły, klasztory, noclegownie itd., są własnością kurii. To był dla Brata Alberta priorytet i wartość nie do negocjacji. Ubóstwo realne, a nie metaforyczne, częściowe, kompromisowe. Tylko tak według niego mógł całkowicie zjednoczyć się z Chrystusem, tym na krzyżu, który wyrzekł się władzy, bogactwa i szczęścia. Choć był Bogiem i Stwórcą ludzi.
Człowiek jest drogą Kościoła
Chyba z tego powodu nie przyjął też święceń kapłańskich. Bardzo zależało mu na tym, aby jego wspólnota była braterska. Tam nie ma generała. Przełożony nosi imię „Brat Starszy”. On nie chciał upodobnić się do Chrystusa poprzez sprawowanie ofiary „w Jego imieniu” podczas Mszy św. Stawał się podobny do Niego każdego dnia, umierając na krzyżu biedy, bólu i opuszczenia razem ze swoimi ubogimi! Był jak Emmanuel, Pan z nimi. Naprawdę i na serio.
Czy w dobie, gdy musimy znosić szyderstwa z ludzi Kościoła i żarty z filmu Kler („złote, a skromne”), nie mógłby być impulsem do powrotu do czystej Ewangelii? Sanktuarium Ecce Homo jest pozbawione złoceń, przepychu. Jest wiarygodne jako autentyczne świadectwo Ewangelii. Jest ubogie. I tylko takie może być domem Chrystusa ukazanego w Ecce Homo.
Jan Paweł II w swojej programowej encyklice Redemptor hominis napisał: Człowiek jest drogą Kościoła. Nie da się go zrozumieć ani tym bardziej wcielić w życie codzienne, ani kapłanom, ani świeckim, jeśli każdy z nas nie pojmie, że tą Drogą jest Jezus: Oto człowiek. Czy Jezus komukolwiek z grzeszników odmówiłby człowieczeństwa? Czy umiera za nich?