Spotykamy się w niezwykłym miejscu…
– Tak – tutaj, w Igołomii wszystko się zaczęło. Tutaj urodził się Brat Albert. Obecnie jest tu dom sióstr emerytek. Wiele z nich ma ponad 80 lat. Kawał życia oddały osobom potrzebującym. Jest to jakiś symbol, że kończą swoje życie właśnie tutaj.
Pełna symboli jest także Wasza kaplica.
– W prezbiterium wisi obraz kanonizacyjny. Widziałam na własne oczy, jak powstawał pod pędzlem siostry Lidii Pawełczak, która malowała go w 1989 r. Na obrazie Brat Albert idzie drogą i trzyma chleb – a przy niej stoją różni ludzie potrzebujący, którzy wyciągają ręce po pomoc. W ołtarzu znajduje się paleta malarska z relikwiami. To również symbol zamknięcia pewnego etapu życia Adama Chmielowskiego. Zostawił sztukę dla ubogich. Artystą został jednak na zawsze.
Czy taki radykalizm był naprawdę konieczny?
– Brat Albert mówił, że „służąc ubogim, trzeba samemu być ubogim, aby tej służby nie porzucić”. Nie chciał półśrodków. Chciał być wierny. To, do czego doszedł, było nowatorskie. On wyprzedził swoją epokę. Stworzył cały system troski o człowieka. Przywracał innym poczucie godności. Ubodzy nie leżeli już na klepisku, ale na pryczach. Pytał, jaki kto ma zawód i organizował warsztaty pracy – ubodzy produkowali m.in. gięte meble i wyplatali chodniki. Brat Albert stał twardo na ziemi. Wykorzystywał też nowoczesne, na tamte czasy, środki przekazu, aby dotrzeć do większego gremium. Umieszczał ogłoszenia w prasie i rozwieszał plakaty na mieście. Chciał zainteresować ludzi problemem. Mówił, że to nie jest problem tylko tych ludzi, którym się nie powiodło, ale to problem nas wszystkich. To jest zawstydzające, że ludzie jeszcze w dzisiejszych czasach zamarzają na ulicy. Gdy bp Grzegorz Ryś rozpoczynał Rok św. Brata Alberta w Igołomi powiedział, że Adam Chmielowski wymalował najpiękniejszy obraz swojego życia. Wszyscy myśleliśmy o Ecce Homo. A on powiedział, że tym obrazem było jego człowieczeństwo. Tego nam potrzeba.
Chodzi o bycie „bardziej” ludzkim?
– Tak. Ważne, by odkryć to, co ludzkie w nas i pomóc drugiemu, aby drugi odkrył w sobie to samo, jeżeli sam nie jest w stanie tego zrobić. W codzienności pytam się, co by zrobił Brat Albert. Ale to jest dokładnie to samo pytanie – co by zrobił Jezus? To jest zawsze powrót do Ewangelii. Jeżeli człowiek nosi w sobie Jezusa – to widać. Bóg „prześwieca” przez takie osoby. O Adamie Chmielowskim mówiono już jak był młody, że był wzorem cnót chrześcijańskich. Był nietuzinkowy, a jednocześnie zwyczajny. Nie był „ugrzeczniony”. Był szczery, ale nie prostacki. Nie był narzucający się, a jednocześnie przyciągał innych. Pełen humoru i dystansu do siebie. Taki człowiek z charakterem.
„Oto Człowiek” – to niezwykły obraz. Podobno nie da się zrobić mu dobrego zdjęcia…
– Nie da się. Widziałam różne próby – czasami dobrze naświetlone, ale to nie to samo. Ecce Homo trzeba obejrzeć na żywo. On nie jest do odtworzenia. Oryginał poznaje się po tym, że jest ciemny. W ogóle obrazy św. Brata Alberta są bardzo ciemne, a elementy niejednokrotnie mało czytelne. Artysta używał farb asfaltowych, które czernieją. Ecce Homo rozpoczął malować w 1879 r. we Lwowie w galerii kościoła św. Ducha. Malował go kilkanaście lat. I nie dokończył. Niezwykłe jest to, jak ludzie modlą się przy tym obrazie. Półprzymknięte oczy Jezusa wyrażają głęboką prawdę o człowieku: można go zniszczyć fizycznie i psychicznie, ale nie można mu zabrać godności. Każdy z nas jest perłą. Czasami zabrudzoną i podeptaną. Trzeba ją tylko oczyścić. O tym mówią rany i więzy, które Jezus ma na sobie i zrasta się z nimi. On utożsamia się z naszą kruchością. Brat Albert mocno zaznaczył na tym obrazie Serce Jezusa. Tworzy je opadający z ramion szkarłatny płaszcz. To Serce jest otwarte – cały Jezus zamienia się w serce i wręcz woła: „Przyjdźcie do Mnie…”.
Co Siostrę najbardziej urzekło w charyzmacie albertynek?
– Moje powołanie rosło od trzeciej klasy podstawówki. Katechetka była felicjanką i pewnego dnia na lekcji zapytała: „Kto chce być siostrą zakonną?”. Zgłosiłam się – wbrew temu, że byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem. I dostałam folder sióstr, które do dziś nie mogą mi darować, że do nich nie wstąpiłam (śmiech). Trzymałam ten folder prawie jak relikwię. Potem weszłam w środowisko oazowe. Pewnego dnia ksiądz opiekun wspólnoty zabrał nas na wyjazd w nieznane. Znaleźliśmy się pod Krakowem, gdzie swój dom miały siostry albertynki. Zauroczyłam się Bratem Albertem, ale także prostotą sióstr. Od razu miałam wrażenie, że to „moje” zgromadzenie i „moje” miejsce. Pamiętam taką sytuację, że do furty zadzwoniła starsza kobieta i wyszła do niej siostra przełożona. Ta kobieta ze łzami w oczach za coś siostrze dziękowała i pocałowała ją w rękę. To było dla mnie takie świadectwo dobroci tej siostry, która spowodowała w drugim człowieku aż taką wdzięczność. Siostra oczywiście się przed tym broniła, ale to we mnie zostało. Potem przyjeżdżałam na rekolekcje i wpadałam w odwiedziny. Czułam się jak w domu. Wszystko było takie naturalne.
Przed wstąpieniem jednak pojawiły się wątpliwości…
– Tak. Chciałam „znaku z nieba”. Wiele osób mówiło – mnie Pan Bóg powiedział to, a mnie pokazał tamto. A u mnie nie było takich spektakularnych znaków, ale spokojna pewność w sercu. To mi jednak nie wystarczyło… Pewnego dnia jechałam autobusem do szkoły i powiedziałam Jezusowi: Jeżeli mam wstąpić do tego zgromadzenia to daj mi znak w dzisiejszej Ewangelii. Wysiadłam i poszłam, jak codziennie przed szkołą, do kościoła i słuchałam czytań. Z napięciem czekałam na Ewangelię. A tam padły słowa – „Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza” (Mt 12, 39). Zrozumiałam, że to było wystawienie Pana Boga na próbę. Do albertynek wstąpiłam po maturze. W zgromadzeniu jestem 27 lat i widzę, jak Bóg układa moje życiowe puzzle – posługiwałam na parafiach, zajmowałam się młodzieżą poprzez pracę katechetyczną i referat powołań, pracowałam z bezdomnymi, z niepełnosprawnymi, z chorymi księżmi. Nasz charyzmat jest dość ciężki – jak mówią niektórzy. To wielokrotnie, po ludzku, niewdzięczna praca. Czasami przez wiele lat nie widać żadnych efektów. Kiedy już mamy nadzieję, że ktoś wychodzi na prostą, on ponownie się stacza w alkohol. Był jeden ubogi, któremu gniła noga. Moja współsiostra pieczołowicie, codziennie przez wiele miesięcy opatrywała tę ranę, aby się wygoiła. Po jakimś czasie ten człowiek zniknął i wrócił w gorszym stanie. Można by zapytać: po co to wszystko? Odpowiedzią na to pytanie jest Jezus cierpiący w naszych braciach. To Jemu służymy i na tym chcemy się skupiać – na drobnych gestach dobroci. Może przez taki drobny gest podania kromki chleba ktoś się zbawi? Nigdy nie wiemy, jaki mamy wpływ na życie drugiego człowieka.