Logo Przewdonik Katolicki

Być jak Michał Anioł

Monika Białkowska
FOT. MAŁGORZATA ŻUK-JACEWICZ. Dimitr Grozdew.

Nad stołem w pracowni wisi duża, mocno nadgryziona przez czas ikona św. Mikołaja. Gdyby nie aureola nad głową świętego, można by pomyśleć, że to autoportret artysty, tak bardzo są do siebie podobni.

Herbata z samowara. Tykanie kilkunastu zegarów. Cały regał zastawiony porcelanowymi figurkami, małą częścią ogromnej kolekcji. Przynajmniej kilka postaci „Dziadka” Piłsudskiego. W tle muzyka cygańska, i grecka, i operowa. Rozpoczęty obraz Matki Teresy z Kalkuty i rozłożone szkice postaci Hiacynty i Franciszka Marto. W korytarzu trzeba przeciskać się między ustawionymi pod ścianą obrazami. Ikony do konserwacji, pierwsza w jego karierze rzeźba – Wenus z Milo, mnóstwo pędzli, farb, artystyczny nieład, który zachwyca. Farbami nie pachnie: żona pana Dymitra jest uczulona, więc on stara się nawet zapachu farb nie przenosić do domu, maluje akrylami.
 
Hajnówka malowana
Nazwisko Dymitra Grozdewa w świecie sztuki nie jest nieznane. To artysta, który swoje dzieła zostawił w wielu miejscach na całym świecie. Jednym z takich miejsc jest prawosławny sobór w Hajnówce. Początkowo jego wnętrze miał malować Jerzy Nowosielski, ostatecznie jednak uznano, że jego twórczość jest zbyt awangardowa. Wówczas do pracy przystąpił Grozdew. Spod jego ręki wyszedł projekt wnętrza cerkwi i zewnętrzne freski, umieszczone na elewacji. – Freski wykonane są metodą sgraffito. Na metalową siatkę nakładałem kolejne warstwy kolorowego tynku, w którym potem wydrapywałem ikony. Tylko twarze i ręce są malowane – tłumaczy Dymitr Grozdew. – Kiedy wieszaliśmy poszczególne ikony na elewacji, wymagało to wielkiego wysiłku kilkunastu osób, które wciągały całą konstrukcję na rusztowanie. W pewnym momencie rusztowanie nie wytrzymało i całość gruchnęła o ziemię, wbijając się w nią kilkanaście centymetrów. To, że wszystko się nie rozsypało, to był prawdziwy cud!
Wnętrze soboru w Hajnówce malowali już wschodni ikonopisarze, ale to do Grozdewa należało zaplanowanie rozmieszczenia wewnątrz kościoła ponad sześćdziesięciu ikon, pokrywających w całości ściany świątyni. Jak projektuje się tak dużą i skomplikowaną przestrzeń? – Najpierw dostałem od architekta projekt wnętrza. Musiałem go sobie powiększyć, a potem naszkicować, w którym miejscu powinna się znaleźć jaka postać czy scena. Na końcu całość kolorowałem i taki projekt otrzymali ikonopisarze. Taka praca wymaga nie tylko talentu i umiejętności, ale również wiedzy: zwłaszcza w ikonostasie, oddzielającym wiernych od ołtarza, żadna postać nie jest wymalowana przypadkowo, ale utrzymują one ustalony od wieków porządek.
 
Orbis i duchy
Dymitr Grozdew jest Bułgarem. Rysował już jako mały chłopiec. Mając dziesięć lat tworzył portrety, ale wtedy jeszcze nie wierzył, że naprawdę potrafi to robić. Do Polski przyjechał w 1968 r. z Sofii, gdzie studiował rzeźbę. Studia chciał kontynuować w Warszawie. Zdawał egzaminy wstępne, sypiając na dworcu i przez nieporozumienie zamiast na rzeźbę, dostał się na malarstwo. Tam spotkał swoich mistrzów, przy których szlifował warsztat malarski i podpatrzył technikę asamblaż, w której maluje się na naklejonych wcześniej trójwymiarowo płótnach. Lubił również inspirować się malarstwem Hieronima Boscha, przekształcając swoje dzieła w żart. Do dziś w jego pracowni stoi jeden z pierwszych obrazów: scena w klimacie Boscha, ale z umieszczonymi w pomieszczeniu radioodbiornikami z lat 70.
Równolegle ze studiowaniem malarstwa Grozdew studiował również konserwację papieru i starodruków i tworzył satyryczne rysunki, m.in. do „Szpilek” i „Karuzeli”. To pozwalało studentowi z zagranicy utrzymać się w Polsce na przyzwoitym poziomie. Wakacje spędzał w rodzinnej Bułgarii, która dla Polaków w PRL była niemal synonimem raju. Polacy jeździli wtedy na wycieczki z „Orbisem”, a on pomagał im jako tłumacz.
Pierwszą poważną pracę w Polsce dostał w Brzegu, gdzie do otwarcia przygotowywane było wówczas Muzeum Piastów Śląskich. Dostał również mieszkanie w Zamku. Mieszkał tam z żoną i niespełna dwuletnim synem przez rok. Więcej nie była w stanie wytrzymać jego żona. – Tam się działy naprawdę dziwne rzeczy – śmieje się dzisiaj Grozdew. – Przyniosłem do mieszkania ogromną szafę gdańską z grubymi, rzeźbionymi drzwiami, które chodziły tak ciężko, że trzeba było je domykać kolanem. I w środku nocy te drzwi same się otwierały. Czasem o północy budził nas dzwonek do drzwi, choć na zewnątrz nikogo nie było. Obok naszego mieszkania była sala z trumnami Piastów: nasz syn opowiadał, że widzi tam pana, ubranego w żelazo. Kiedy żona dostała pracę na uczelni w Białymstoku, natychmiast wyjechała. Dołączyłem do nich po pół roku, jak tylko skończyłem rozpoczęte prace konserwacyjne w Brzegu.
Do Bułgarii nie tęskni. Mówi, że dopóki żyli rodzice, było trochę inaczej, choć i wtedy po trzech, czterech dniach ciągnęło go do domu, do żony i dzieci. Teraz to w Polsce jest u siebie. Wciąż maluje, głównie ikony i obrazy świętych.
 
Jak Michał Anioł
Wnętrze kościoła św. Andrzeja Boboli w Siemiatyczach Grozdew nie tylko projektował, ale i własnoręcznie malował. Umieszczona na sklepieniu figura Boga Ojca ma około ośmiu metrów wysokości. Paradoksalnie to wcale nie wielki rozmiar malowidła jest największą trudnością. Grozdew radzi z nim sobie dokładnie tak samo, jak niegdyś Michał Anioł i inni wielcy malarze. – Stosuję te same stare, sprawdzone metody. – Najpierw w pracowni sklejam kartki papieru tak, żeby dały powierzchnię, jakiej potrzebuję. Rozrysowuję na nich szkic. Potem urządzeniem, przypominającym radełko do szycia, robię na liniach szkicu małe dziurki. Zwijam papier, wchodzę na rusztowanie, mocuję szkic do powierzchni, na której będę malować i suchym pigmentem brudzę papier w miejscach dziurek. Pigment przez dziurki brudzi ścianę na liniach szkicu, a ja już mam ogólny zarys i proporcje, mogę spokojnie dopracowywać szczegóły.
Grozdew mówi, że z proporcjami postaci nie jest tak łatwo, zwłaszcza gdy malowane są one bardzo wysoko. – Dawniejsi artyści wiedzieli, jak to robić, mieli wiedzę o skrótach perspektywicznych – mówi. – Gotyckie rzeźby umieszczane pod sklepieniami miały głowy dwa razy większe od stóp po to, żeby widziane z dołu nie wyglądały kuriozalnie. Jeszcze inne skróty działają w kopułach. To wszystko trzeba wiedzieć, zanim człowiek zabierze się do takiej pracy.
Do malowania kościołów trzeba mieć nie tylko wiedzę, ale i zdrowie. – Michał Anioł napisał najlepsze wiersze o bólu kręgosłupa – śmieje się Grozdew. – Wiedział najlepiej, o czym mówi, doświadczał tego na własnej skórze. Często trzeba malować na dużych wysokościach, leżąc na rusztowaniu czy wręcz się z niego wychylając, albo zadzierając głowę wysoko do góry. Kilka godzin z naprężonym karkiem może być wręcz niebezpieczne.
Malarz ukryty przed wzrokiem ludzi na dole może sobie z nich czasem zażartować.
– Kiedy malowałem w Siemiatyczach i siedziałem na rusztowaniu, do pustego kościoła wszedł jakiś mężczyzna i zaczął głośno krzyczeć, dopytując, czy ktoś jest w środku. Odkrzyknąłem z góry, że nikogo nie ma. Zaczął się rozglądać, nikogo nie zauważył, wyszedł więc, ale za chwilę wrócił i znów zaczął krzyczeć. – Zdejmij czapkę, bo w kościele jesteś! – powiedziałem do niego z góry. Przerażony zdjął czapkę, uklęknął, przeżegnał się i szybko uciekł z kościoła.
 
Nie marnować czasu
Dymitr Grozdew miał wielu uczniów, z kilku z nich jest naprawdę dumny. – To zwykle jest tak, że z grona dziesięciu osób może ze dwie naprawdę nadają się na twórców – tłumaczy. – Rysować można nauczyć każdego. Można pokazać techniki, dać wiedzę. Ale twórca to ktoś, kto przetwarza rzeczywistość, wnosi w nią swoje widzenie. Można umieć idealnie odtworzyć świat czy naśladować naturę, ale nie będzie w tym iskry twórczości. Tego już nikogo nauczyć nie można. Mają to prawdziwi artyści, mają dzieci. Bardzo ładnie malują osoby z zespołem Downa, które intuicyjnie czują kolory ciepłe i zimne, kompozycje statyczne i dynamiczne. Wielu innych teoretycznie o tym wie, a nie potrafi tej wiedzy wykorzystać. Rezygnacja z nauki plastyki czy muzyki w szkołach sprawiła, że ludzie wyrastają kalecy. A przecież sztuka nie jest marnowaniem czasu. Kiedy się tworzy, mózg zaczyna pracować inaczej i wtedy nawet matematyka zaczyna wchodzić do głowy! Nie uczy się też w szkołach historii sztuki, wyrasta nam prymitywne społeczeństwo.
Dziś Grozdew w pracowni spędza niewiele czasu, bo opiekuje się chorą żoną, ale każdego dnia stara się znaleźć choć chwilę na pracę. Maluje, rzeźbi, konserwuje ikony. Mówi, że wszystkie zniszczone dzieła można uratować: pytanie tylko, co kto nazywa „ratowaniem”. – Kiedy zniszczone są małe fragmenty, wtedy je uzupełniam – tłumaczy. – Ale często starą ikonę można już tylko odtworzyć. Wtedy wolę zostawić ją z ubytkami, niż wymyślać, co mogło w tym miejscu być. Takie uzupełnianie jest trudne, bo każdy człowiek ma swój sposób malowania, inaczej uderza pędzlem, muszę się starać malować tak, jak ten, kto daną ikonę stworzył.
 
Druga Pieta i sława
Grozdew ma swoich mistrzów. Kiedy był małym chłopcem marzył, że kiedyś wyrzeźbi drugą Pietę, a wtedy będzie tak samo znany jak Michał Anioł. Później zrozumiał, że zrobienie czegoś, co już jest, nie jest żadną sztuką: że sztuka polega na stworzeniu czegoś nowego. Podziwia Rembrandta za cienie, które budują jego obrazy. I z uśmiechem mówi o Jarosławie Weszinie, rosyjskim malarzu z końca XIX w. – Jeszcze w szkole średniej chodziłem do muzeum, żeby patrzeć na bitwy, które on namalował – wspomina. – Godzinami stałem i zafascynowany patrzyłem na błoto, w którym ugrzęzły koła armat. Nie mogłem się od tego błota oderwać! Z bliska nie było nic widać, aż grubo napaćkane od farby, a z daleka przepiękne! Lubię też Rafaela, jego delikatną kreskę. To niedoścignieni mistrzowie, nie wiem, jak im dorównać…
Sława? Przy herbacie z samowara i nad skoroszytami z kopiami tysięcy prac nie rozmawiamy o sławie. Nie rozmawiamy o sławie, choć obrazy Dymitra Grozdewa wiszą w kościołach całego świata, głównie w Ameryce Południowej. Nie rozmawiamy o sławie, choć wiszący w Los Angeles obraz Jezusa Miłosiernego podpisał sam Jan Paweł II. Nie rozmawiamy o sławie, choć to Grozdew jest autorem czwartej wersji obrazu Jezusa Miłosiernego, namalowanego jako ikona. Nie rozmawiamy, bo dla niego ważniejszy od sławy jest talent. – Talent daje Pan Bóg, którego wszystkie dzieła są doskonałe – tłumaczy malarz. – Człowiek stworzony na Jego obraz i podobieństwo powinien więc swoje talenty ciągle rozwijać i dążyć do doskonałości.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki