– Polska nie definiuje dzisiaj przyszłości Europy i nie będzie definiować Europy jutra – to słowa Emmanuela Macrona wypowiedziane podczas niedawnej wizyty w Bułgarii. Być może powiedział wtedy o jedno słowo za dużo, ale w rzeczy samej owo „nie będzie” w ustach prezydenta Francji możemy potraktować z wdzięcznością. Szczerość nie jest szczególnie pożądaną wartością w polityce międzynarodowej, a otwarte aż do bólu słowa Macrona powinny dać nam do myślenia. Oto dowiedzieliśmy się właśnie, że nasze państwo, cokolwiek by uczyniło w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, reformy sądownictwa czy wycinki Puszczy Białowieskiej, i tak nie będzie miało realnego, wiodącego wpływu na bieg spraw w Unii Europejskiej. Możemy głosować i brać udział w brukselskich debatach, ale od wytyczania kierunku, w jakim pójdzie europejska wspólnota, i tak jest kto inny.
Ani groźbą, ani perswazją
Ktoś powie, że to przesadna ocena. Przecież francuski prezydent nie jest przeciwny Polsce jako takiej, a jedynie antyunijnym poczynaniom jej aktualnych władz. Czyżby? Przypomnijmy sobie, kiedy odbyło się ostatnie spotkanie przywódców Francji, Niemiec i Polski w ramach Trójkąta Weimarskiego? Sześć lat temu. Połowa tego czasu przypadła na kadencję prezydenta Komorowskiego. Czy w Europie lat 2011–2014 nie działo się nic, co wymagałoby osobistej konsultacji prezydentów Francji i Polski oraz kanclerz Republiki Federalnej? Owszem, Europa przeżywała wtedy mnóstwo problemów, będących zapowiedzią obecnego kryzysu. Nikt jednak nie postarał się, zarówno wtedy, jak i później, żeby omówić je w ścisłym trójkącie Paryż–Berlin–Warszawa.
Polska, jako duży gracz, nie jest potrzebna wiodącym państwom Unii Europejskiej. Sprawa gazociągu Nord Stream 2 jest chyba tego jaskrawym dowodem. Zawiodły tutaj zarówno dyplomatyczne zabiegi Donalda Tuska, jak i zdecydowanie mniej misterne akcje rządu Prawa i Sprawiedliwości. Setki stron różnorakich propozycji, począwszy od „paktu muszkieterów” Kazimierza Marcinkiewicza (kto o nim dzisiaj pamięta?), po wysuwany przez Tuska projekt Unii solidarnej energetycznie, Paryż z Berlinem po prostu wrzuciły do kosza. Tamte plany okazały się równie nieskuteczne, jak ostatnie wezwanie premier Beaty Szydło: „Europo, wstań z kolan!”.
Na to zanosiło się od dawna
Wizja Europy dwóch prędkości, która od marcowego szczytu w Wersalu stała się właściwie oficjalnym programem rządów Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii, nie jest karą dla Polski i Węgier za rzeczywiste lub rzekome niesolidarne poczynania. Jest skutkiem obiektywnego procesu, który od dawna toczy się niezależnie od tego, kto rządzi w Warszawie lub Budapeszcie. Podobnie niezależna od takich czy innych poczynań Jarosława Kaczyńskiego lub Viktora Orbána jest praktyka polityczna długoletniej już kanclerz Niemiec. Angela Merkel nie od dziś opowiada się za europejskimi wartościami, ale jest w tym zaledwie trochę bardziej wiarygodna od prezydenta Macrona. Gdy przychodzi czas prawdziwych, nie tylko deklaratywnych rozliczeń, również i ona rozkłada ręce, przyzwalając na realizację projektu Nord Stream 2. Bo to podobno przecież tylko suwerenna, wewnętrzna sprawa niemieckiego biznesu. W polityce wschodniej kanclerz Merkel nadal stawia, tak jak stawiała poprzednio, na kontakty bilateralne. Berlin nie zamierza prowadzić żadnych istotnych rozmów ani z Grupą Wyszehradzką, ani z raczkującym dopiero Międzymorzem, ale osobno z Warszawą, Pragą, Bratysławą, Bukaresztem itd. I oczywiście osobno z Kremlem. A wiadomo, że silny tylko z drugim silnym rozmawia jak równorzędny partner.
Stwierdzenie że każdy kraj członkowski Unii Europejskiej ma prawo zabiegać o to, by „definiować przyszłość Europy”, jest tak oczywiste, że aż zakrawa na banał. Jednak dla prezydenta Macrona, podobnie jak dla przywódców pozostałych wiodących dziś państw UE, oczywistością jest coś zupełnie innego. Bo przecież wiadomo powszechnie, że to Berlin i Paryż rozdają europejskie karty, choć nie zapisano tego w żadnym z licznych dokumentów, produkowanych w Brukseli i Strasburgu.
Co można, a czego jeszcze nie
Bądźmy trzeźwi. Polska jako państwo nie dorównuje dziś potencjałem ani Niemcom, ani Francji. Z tego też powodu nie możemy z nimi rozmawiać o wszystkim jak równy z równym. Pod względem gospodarki jesteśmy dla nich partnerem słabszym, i należy się z tym liczyć. Ale inaczej już jest, gdy przychodzi rozmawiać o wspólnych wartościach. Tutaj, z samej zasady, panować winna równość absolutna. A jaka jest podstawowa wartość Unii Europejskiej? Można zdefiniować ją tak: dajemy każdemu prawo do równego startu – i niech już potem sam, tak jak potrafi, rozwija własną prędkość. Pod warunkiem że czyni to na jednej i tej samej europejskiej bieżni. Czyli tam, gdzie biegną inni zawodnicy.
Innym polem równorzędnej, partnerskiej rozmowy powinny być sprawy wspólnego bezpieczeństwa. Polska, z racji swego położenia, stanowi przecież kluczowy element zagadnienia bezpiecznej Europy. To dobrze, że w kwestiach obrony stawiamy na Amerykę, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby na tym polu opcja atlantycka lepiej współgrała z opcją europejską. Ale tej jeszcze po prostu nie ma, dopiero zaczyna o niej mówić prezydent Macron.
Silni nie zapraszają
Nasz kraj nie jest europejskim liderem, ale ma prawo – jak każdy inny kraj UE – by starać się nim zostać. Gdyby było inaczej, nie miałaby sensu przynależność do Unii. W tej chwili na polu polityki międzynarodowej popełniamy wiele błędów, ale nie powinny one zacierać wymowy faktu, że nadal jesteśmy dużym europejskim krajem. I pozostaniemy nim, cokolwiek powiedzą tacy czy inni politycy. Nasza gospodarka, języczek u wagi narodowego potencjału, ma się coraz lepiej. Poważna agencja indeksowa FTSE Russell umieściła właśnie Polskę na liście państw rozwiniętych. Jesteśmy więc pierwszym w historii krajem Europy Środkowo-Wschodniej, który znalazł się w światowym gronie gospodarczych tygrysów. A to dopiero początek.
Czy nie jest tak, że rząd Prawa i Sprawiedliwości przydaje się dużym unijnym graczom? Jego błędy są dla Berlina i Paryża wygodnym pretekstem do usprawiedliwienia własnego izolacjonizmu. Oczywiście trudno oczekiwać, że europejscy siłacze z własnej woli zaproszą nas do swego grona. Musimy dołączyć do niego sami, kiedy już będziemy na to gotowi. I pewnie tam, w Paryżu i Berlinie, niektórzy trochę boją się, co się stanie, gdy kiedyś władzę w rosnącej w siłę Polsce obejmie ekipa ludzi umiejących rozmawiać ze światem językiem skutecznej dyplomacji.