Logo Przewdonik Katolicki

Ponad głowami Polaków

Jacek Borkowicz
Obóz migrantów w pobliżu Kuźnicy Białostockiej fot. Viktor Tolochko/Sputnik/East News

Dzisiejsza izolacja Warszawy na polu dyplomatycznym wynika ze skłonności rządzących do samoizolowania. Ale powiedzmy szczerze: czy gdyby premierem był ktoś inny, sytuacja wyglądałaby inaczej? Czy „samoloty” z Berlina i Paryża do Moskwy lojalnie lądowałyby najpierw na Okęciu?

Na granicy polsko-białoruskiej następuje deeskalacja, a jest to skutkiem rozmowy kanclerz Angeli Merkel z Aleksandrem Łukaszenką – taką ocenę bieżących wydarzeń przekazał w Brukseli, na posiedzeniu ambasadorów przy Unii Europejskiej, przedstawiciel Niemiec Michael Clauss. Było to w środę 17 listopada, zaś w kilka godzin później, po zapadnięciu zmroku, na wysokości wioski Dubicze Cerkiewne miała miejsce kolejna próba wtargnięcia na polskie terytorium. Żołnierze białoruskiego Specnazu zmusili grupę migrantów, by ci rzucając kamieniami w polskich pograniczników, odwrócili ich uwagę, następne zaś próbowali przecinać zasieki. Nasze służby udaremniły ten atak, ale, jak zwykle w podobnych sytuacjach, było gorąco.

Telefon do Putina
Tak wygląda deeskalacja realnie, w przygranicznym terenie. To rzadkie słowo zrobiło ostatnio karierę, odkąd wypowiedział je, w telefonicznej rozmowie z kanclerz Merkel, Władimir Putin. Rozmowa miała miejsce 10 listopada, w dwa dni po pierwszym zmasowanym i jawnym ataku na polską granicę.
Pani kanclerz, dzwoniąc do rosyjskiego przywódcy, wykonała ruch precedensowy i to na kilku polach. Po pierwsze uruchomiła cały łańcuch rozmów na najwyższym szczeblu, co prawda zdalnych, ale to zrozumiałe, gdyż sytuacja jest paląca. W pięć dni po Merkel do Putina zadzwonił francuski prezydent Emmanuel Macron. Zaś sama Merkel, uprzejmie odesłana z Moskwy do Mińska, zadzwoniła raz jeszcze do Aleksandra Łukaszenki, prosząc go o rozwiązanie „kryzysu”. Białoruski dyktator przyjął prośbę ze zrozumieniem i zapewne, gdyby rozmowa odbyła się twarzą w twarz, w telewizyjnym przekazie ujrzelibyśmy jego zatroskaną i kiwającą głową sylwetkę. Jemu przecież też zależy na deeskalacji…
Inaczej patrzy na to polski rząd oraz duża część polskiej opinii, nawet środowiska niekiedy bardzo odległe od jakichkolwiek sympatii dla PiS. Kiedy Angela Merkel w 2005 r. obejmowała urząd kanclerza RFN, jedną z jej zapowiedzi była obietnica, że już nigdy niemiecki przywódca – jak uczynił to jej poprzednik Gerhard Schröder – lecąc do Moskwy, nie zapomni o międzylądowaniu w Warszawie. Jej kilkunastoletnie rządy były tej obietnicy zaprzeczeniem: nie dość, że „międzylądowania” nigdy nie było, to jeszcze swoją kadencję uwieńczyła niechlubną zgodą na program Nord Stream 2. Obecne telefoniczne konsultacje z rosyjskim przywódcą na temat sytuacji na polskiej granicy, o których nie raczyła polskich władz nawet poinformować (zdała sprawę premierowi Mateuszowi Morawieckiemu dopiero po fakcie), można traktować jako dalszy ciąg łańcucha niespełnionych obietnic.
Owa telefoniczna aktywność pani kanclerz nie tylko Polakom nie przypadła do gustu. Wyciągnięcie ręki do białoruskiego dyktatora skrytykowała realna zwyciężczyni wyborów prezydenckich 2020 r., Swiatłana Cichanouska, zaś anonimowy białoruski dysydent, przebywający na wygnaniu w Polsce, ocenił to jednoznacznie jako zdradę Białorusinów, dla których – a przynajmniej dla zmuszonej do milczenia większości – Łukaszenko jest uzurpatorem.
Drugim precedensem jest potraktowanie Rosji jako czynnika decydującego o eskalowaniu czy też deeskalowaniu polskiego kryzysu. Tu mamy sytuację paradoksalną, bo Merkel, zwracając się w tej sprawie do Putina, dobrze wie (podobnie jak wie to każde dziecko urodzone na wschód od Łaby), że uderza do właściwego adresata. Tyle że oficjalnie Rosja nic z tym wspólnego nie ma. A skoro sama jest proszona o pomoc, i jeśli tylko przystanie na to przywódca Białorusi, to oczywiście supliki tak ważnych osób jak premier Niemiec i prezydent Francji nie pozostaną bez odpowiedzi. Rosja zawsze ma w zanadrzu jakiś plan. Sęk w tym, że jest to jej stara, stosowana już od XVIII wieku sztuczka: jak wiadomo, Moskwa jest świetna w łagodzeniu międzynarodowych konfliktów, które sama wywołuje.

Nikt nie planuje międzylądowania
Trzeba przyznać, że PiS-owski rząd sam tu zawinił, od lat już rozgrywając niechęć do Niemiec i Francji dla potrzeb wewnątrzpolskiej walki politycznej. Politykom Prawa i Sprawiedliwości wydawało się, że mogą to robić bezkarnie, a w końcu Europa, jak już nieraz czyniła w przypadku innych państw, dla świętego spokoju przymknie oko na Polskę. I tutaj się pomylili. Dzisiejsza izolacja Warszawy na polu dyplomatycznym w pewnej, być może nawet dużej mierze wynika z pisowskiej skłonności do samoizolowania.
Powiedzmy jednak z ręką na sercu – czy gdyby premierem był obecnie np. Donald Tusk, sytuacja byłaby diametralnie różna? Czy „samoloty” do Moskwy, lecące tam z Berlina i Paryża, lojalnie lądowałyby najprzód na Okęciu? Można wątpić w ten wariant alternatywnej historii. Arogancja PiS wobec Zachodu była przecież – przesadną, to prawda – reakcją na klientelizm Platformy Obywatelskiej wobec możnych naszego kontynentu. Trójkąt Weimarski, martwy w tej chwili, był już przecież martwy na długo przed objęciem rządów przez partię Jarosława Kaczyńskiego. A Niemcy i Francja, tak czy owak, niezależnie od tej czy innej warszawskiej ekipy, realizować będą w Unii swoje własne, imperialne interesy.
Można wręcz postawić tezę, że Merkel i Macron połączyli się czerwoną linią z Moskwą, bo chcą sobie przypisać zasługę wspomnianej wyżej deeskalacji. Łukaszence, mimo że jego akcja wygląda groźnie, grunt chyba zaczyna usuwać się spod nóg (tekst pisany 18 listopada); widzi, że polska granica broniona jest twardo, zaś obecność tysięcy ludzi z Bliskiego Wschodu, zwabionych w pułapkę, zaczyna być kłopotem dla samej Białorusi. A i dla starszego brata z Moskwy wariackie pomysły Łukaszenki, mimo że dotąd wspierane lub nawet inspirowane, mogą stać się kłopotem (chodzi o sprawy gospodarcze, na których opis nie ma tu miejsca). Także na samym Bliskim Wschodzie (np. w Iraku) władze zaczynają dochodzić do rozumu i stopować czarterowe loty do Mińska. Jaka w tym zasługa urzędników polskiego MSZ, pokaże historia.
W takim to momencie, zamiast zabrać się za poważne sankcje wobec Białorusi, kosztowne ekonomicznie i moralnie, jak każdy realny wybór, przywódcy czołowych kół napędowych Unii Europejskiej wolą wykonać gest, który ich niewiele kosztuje, a który może przynieść im spore profity prestiżowe, jako mniemanym wybawicielom Europy od poważnego zagrożenia.
Tymczasem los Europy rozstrzyga się nie na łączach między stolicami, ale w wąskim pasie, oddzielającym rzędy pleksiglasowych tarcz od namiotów przybyszów ze Wschodu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki