Moglibyśmy mówić o sukcesie, co w Brukseli zdarza nam się nieczęsto. Gdy 24 maja na szczycie Unii Europejskiej premier Morawiecki zaapelował o zamknięcie unijnej przestrzeni powietrznej dla białoruskich samolotów, kraje UE natychmiast wezwanie poparły i zaczęły kolejno blokować swoje granice przed lotami z i do Mińska. Jest to odpowiedź na bezprecedensowy akt faktycznego porwania przez reżim Łukaszenki polskiego samolotu pasażerskiego. W niedzielę 23 maja uzbrojony MiG-29 zmusił załogę lecącej z Aten do Wilna maszyny do zawrócenia spod litewskiej granicy i lądowania w stolicy Białorusi. Po kilku godzinach samolot ponownie wystartował, ale już bez kompletu pasażerów. Na lotnisku aresztowano żyjącego w Polsce na uchodźstwie białoruskiego opozycjonistę Ramana Pratasewicza.
Zdecydowana odpowiedź Europy to nie tylko gest protestu wobec aktu państwowego barbarzyństwa, ale też realny cios zadany łukaszenkowskiej dyktaturze. Moglibyśmy zatem mówić o sukcesie, ale… To właśnie drobne „ale” psuje nam wrażenie odniesionego zwycięstwa.
O jeden samolot za dużo
Już w poniedziałek swoje niebo zamknęła dla białoruskich lotów Litwa. We wtorek dołączyły do niej Wielka Brytania (choć już do Unii nie należy) oraz Francja, po nich Łotwa, Szwecja, Czechy i tak dalej. Znamienny jest solidarnościowy gest Ukrainy, która także członkiem UE nie jest. A trzeba pamiętać, że odkąd po wybuchu wojny w Donbasie ustały loty na linii Moskwa–Kijów, wszelka komunikacja powietrzna pomiędzy Ukrainą a Rosją odbywała się tranzytem przez Mińsk.
Wydawałoby się rzeczą oczywistą że Polska znajduje się w awangardzie akcji, którą sama zainicjowała. Tymczasem jeszcze w środę o godzinie 14.00 samolot pasażerski białoruskich linii „Belavia” spokojnie wylądował na lotnisku w Okęciu, a jego pasażerowie skierowali się do odprawy. Drugi białoruski samolot, lecący do Barcelony, co prawda krążył blisko linii Bugu, zanim zawrócił do Mińska, ale polska kontrola lotów informowała jego załogę, że może bez przeszkód lecieć przez terytorium naszego kraju.
Polska zamknęła Białorusi swoją przestrzeń powietrzną dopiero w czwartek. LOT tłumaczy ten zadziwiająco późny termin brakiem instrukcji wykonawczych. Jak zwykle dzieje się to w naszym kraju, instytucja wykręca się rzekomą koniecznością zachowania procedur. Tymczasem „procedury” w normalnym, zdrowym systemie politycznym służyć mają ochronie praworządności. U nas, niestety, raczej osłaniają urzędniczą nieudolność. Czy wina leży tym razem po stronie linii lotniczych, czy też rządu – nie ma większego znaczenia. Sprawa ma kaliber międzynarodowy, dotyczy w sposób żywotny polskiej racji stanu i Polska, traktowana jako całość, na wysokości zadania nie stanęła.
Nasi moralni zakładnicy
Andrzej Poczobut, Andżelika Borys, Anna Paniszewa, Irena Biernacka, Maria Tiszkowska – to nazwiska działaczy polskiej mniejszości na Białorusi, którzy przed dwoma miesiącami zostali tam aresztowani lub w inny sposób pozbawieni wolności. Za to tylko, że są Polakami. „Nie zostawimy was samych” – zapewnia uwięzionych rząd w Warszawie i… niewiele, albo zgoła nic konkretnego w tym kierunku nie robi. Obwinianie rządu stało się już rytuałem, więc w tym przypadku cierpkie słowa należą się także polskiemu społeczeństwu. Gdzie się podziały masowe protesty przed białoruską ambasadą? Zamiast upominać się o prześladowanych rodaków, my wolimy emocjonować się bezrozumną wojenką polsko-polską.
Co by nie mówić o Alaksandrze Łukaszence, nie można mu odmówić przynajmniej jednego – konsekwencji. Po policzku, który wymierzył Warszawie, aresztując Poczobuta i innych, sprawdził naszą reakcję. Ponieważ uchylonych drzwi nikt przed nim nie przymknął, on bezceremonialnie wsadził tam but, porywając polski samolot. Cyniczne, ale logiczne.
Młody, 26-letni bloger Raman Pratasewicz, współzałożyciel walczącego z reżimem kanału informacyjnego „Nexta” (czytaj: „niechta”), jest Białorusinem i białoruskim obywatelem, ale gdy we własnym kraju nie było już dla niego miejsca, wybrał Polskę, jako kraj wolny i demokratyczny, w którym może nadal upominać się o prawa człowieka i narodu. Nie ubiegał się o status uchodźcy (azyl), ale prosząc polskie władze o opiekę i ochronę, zaufał naszym w tej mierze możliwościom. Lecąc nad terytorium Białorusi, w przestrzeni powietrznej uznanej prawem międzynarodowym jako swobodna dla lotów pasażerskich, nie przypuszczał, że dyktator, łamiąc wszelkie konwencje, siłą sprowadzi go na ziemię. Teraz jest również naszym moralnym zakładnikiem.
Tylko sankcje gospodarcze!
Podjęte na szczycie w Brukseli decyzje dotyczą także rozszerzenia sankcji dyplomatycznych, a także gospodarczych wobec Białorusi. W tym drugim punkcie Unia – jak głosi komunikat – „rozpocznie przygotowania”.
Nie brzmi to wiarygodnie. Już premier Morawiecki pokazał nam na własnym przykładzie, jak po szumnych słowach następują mało imponujące w skutkach czyny. Cóż więc powiedzieć o komunikacie Unii Europejskiej, który nie zawiera nawet takich szumnych obietnic? Czym będzie obiecywane rozszerzenie sankcji dyplomatycznych? Jedynie wydłużeniem listy białoruskich członków aparatu władzy, którzy nie będą mogli wjeżdżać na terytorium UE. Łukaszenko jakoś tę stratę przeboleje, podobnie jak przebolał ją do tej pory.
Co nam zatem pozostaje? Interwencja wojskowa? Przecież o tym właśnie marzy białoruski dyktator! W tym celu prowokuje Polskę już od roku, licząc na to, że jakaś gwałtowna, nerwowa reakcja Warszawy da mu powód do przewekslowania gniewu białoruskich mas. To jego marzenie: by Białorusini, w chwili obecnej walczący z własnym reżimem, zwrócili swój ból i żal przeciw zagranicznym, „polskich interwentom”. To pozwoliłoby wreszcie Łukaszence nawiązać z powrotem, zerwaną w ostatnich latach, więź z własnym narodem.
Sankcje gospodarcze – oto jest właściwa odpowiedź. Oby tylko były skuteczne, nie zaś pozorowane, i oby proces ich „przygotowania” nie trwał w nieskończoność.
27 maja przed białoruską ambasadą w Warszawie rozpoczął się strajk głodowy Białorusinów, emigrantów protestujących przeciw dyktaturze Łukaszenki. Ich pierwszym hasłem jest wprowadzenie ostrych sankcji ekonomicznych przez Europę. Nie wierzą w często powtarzany argument, że takie sankcje uderzą nie w tych, co trzeba, lecz w naród. A jeśli nawet uderzą, to warto zacisnąć zęby, gdy to jedyna rozsądna droga do obalenia dyktatora.
Jednym z głodujących jest były członek komitetu strajkowego zakładów „Biełaruśkalij” w Soligorsku. To jedna z największych w świecie fabryk nawozów potasowych – a także największy dostarczyciel państwu dewizowej waluty, której wyłącznym dysponentem jest aparat samozwańczego prezydenta. Zagraniczne wpływy ze sprzedaży produktów „Biełaruśkalija” to w tej chwili może nawet jedna czwarta całego zewnętrznego przychodu. Blokada eksportu z tych zakładów byłaby ze strony Unii odpowiedzią realną. Bo debatowanie nad tym, czy przybić stempelek w paszporcie takiego czy innego aparatczyka, to tylko działanie pozorowane.