Logo Przewdonik Katolicki

Ich los jest także naszym losem

Jacek Borkowicz
fot. Magdalena Bartkiewicz

Polska z przyczyny swego położenia predysponowana jest do pełnienia roli ambasadora wolnej Białorusi w wolnym świecie

Ambasadorzy Unii Europejskiej uzgodnili listę Rosjan, których po skazaniu Aleksieja Nawalnego obejmują sankcje w postaci zakazu wjazdu oraz zamrożenia ich unijnych kont. Na liście tej znajduje się m.in. prokurator generalny oraz szefowie komitetu śledczego i więziennictwa. To czołowe osobistości powiązane z Władimirem Putinem oraz odpowiadające za funkcjonowanie aparatu represji, w tym także za aresztowanie i wyrok na rosyjskiego opozycjonistę. W tym sensie uderzenie jest celne i nawet chyba trochę bolesne dla rosyjskiego dyktatora. Jednak samego Putina żadna zachodnia sankcja nie obejmuje. I nie obejmie. To rutynowa procedura w tego typu działaniach, furtka do „rozmów ostatniej szansy”, które przecież kiedyś trzeba będzie z kimkolwiek w Rosji prowadzić. Mniej chlubne, choć zapewne bliższe prawdy wyjaśnienie owej procedury głosi, że ten niedźwiedź jest zbyt duży, abyśmy odważyli się drażnić go osobiście.
Chlubne czy nie, oba powody uznać należy za logiczne. Trudno natomiast o podobną czytelność w przypadku upartej odmowy poważnej dyskusji nad sankcjami ekonomicznymi wobec Rosji. Próby dyskusji na ten temat kończą się z reguły autorytatywnymi stwierdzeniami zachodnich „ekspertów” (zazwyczaj zbliżonych do kręgów rządowych), że sankcje takie nie miałyby sensu, gdyż bardziej uderzyłyby w społeczeństwo niż we władzę. A jednocześnie wszyscy się zgadzają, że sankcje ekonomiczne to jedyne narzędzie presji na reżim Putina, z którym ów reżim musiałby się na serio liczyć. Więc jak to w końcu jest? Byłyby skuteczne czy nie? Bo przecież o realny skutek, nie zaś o pusty efekt nam tutaj chodzić powinno. Chyba że jest całkiem na odwrót, a obecne sankcje to ze strony rządów państw UE tylko kolejne mrużenie oka w stronę Putina.
W cieniu rosyjskiego satrapy rozgrywa swoją partię dyktator nieco mniejszego kalibru, Aleksandr Łukaszenka. Gdy w połowie lutego skazano w Mińsku na dwa lata karnej kolonii dziennikarki Kaciarynę Andrejewą i Darię Czulcową, prezydent Andrzej Duda dyplomatycznymi kanałami przekazał białoruskiemu przywódcy słowa oburzenia. Taka reakcja z punktu widzenia polityki i moralności wydaje się oczywista, jednak powinna być ona zaledwie wstępem do szeroko zakrojonej, centralnie skoordynowanej akcji na rzecz wsparcia praw człowieka na Białorusi. Ograniczenie się do werbalnego protestu – a tak właśnie stało się w Polsce – to zdecydowanie za mało. Co więcej, również i ten samotny gest, bardziej niż z protestem skutecznym, kojarzy się z puszczaniem oka do Łukaszenki.
Obie skazane są dziennikarkami „Biełsatu”, najważniejszej wolnej białoruskojęzycznej stacji telewizyjnej, nadającej z terytorium Polski. Nasz kraj winien być zatem żywotnie zainteresowany sprawą uwolnienia tych kobiet. Bo odkąd udzieliliśmy im zgody na pracę u nas, ich los jest także naszym losem.
Ale chodzi jeszcze o coś więcej. Białoruś jest naszym bezpośrednim wschodnim sąsiadem. O ile w stosunku do Rosji koordynowanie wszelkich akcji z naszymi unijnymi partnerami jest rzeczą ze wszech miar roztropną, o tyle w przypadku Białorusi mamy prawo, a nawet powinniśmy wychodzić przed szereg. Bo na Zachodzie nikt się za tym krajem nie ujmuje. A Polska z przyczyny swego położenia predysponowana jest do pełnienia roli ambasadora wolnej Białorusi w wolnym, jeszcze wolnym świecie.
A tymczasem dosłownie w dzień po wyroku na Andrejewą i Czulcową rozpoczął się w Mińsku proces kolejnej dziennikarki, Kaciaryny Barysewicz. Łukaszenko przykręca śrubę terroru ostrożnie, lecz konsekwentnie. Jeśli nadal będziemy bierni, on będzie tę śrubę tylko dokręcał.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki