Logo Przewdonik Katolicki

Białoruski sierpień

Jacek Borkowicz
Białoruś wyraźnie poczuła klimat polskiego Sierpnia sprzed 40 lat. Protestują pracownicy 150 dużych zakładów, w tym fabryki nawozów w Grodnie fot. Viktor Drachev/TASS/Getty Images

Do grona Rady Koordynacyjnej nie wybrano żadnego z opozycjonistów przebywających na emigracji. Tą decyzją Rada dała wyraźny sygnał, że Białorusini o własnych sprawach chcą decydować w granicach swojego państwa.

W środę 19 sierpnia podano do wiadomości skład prezydium Rady Koordynacyjnej, komitetu powołanego zdalnie, z litewskiego wygnania, przez Swietłanę Cichanouską. Rzeczywista, choć nieoficjalna zwyciężczyni białoruskich wyborów prezydenckich pokazała, że nie zamierza rezygnować z mandatu, jakiego udzielił jej naród. Rada ma opracować sposób „transferu władzy”, po odebraniu jej Aleksandrowi Łukaszence. I choć jej członkowie deklarują, iż nie są alternatywnym organem rządzącym, a jedynie tymczasową formą społecznej kontroli, samo powołanie Rady stało się ewenementem na Białorusi, której ustrój, na tle sąsiednich republik postsowieckich, pozostawał dotąd rezerwatem sowietyzmu. Istnienie Rady jest też osobistym policzkiem dla dyktatora, który po swojemu, w stylu gburowatego gospodarza, zwymyślał jej członków. Ale dalej (tekst pisany rano 20 sierpnia) się nie posunął.

O swoich sprawach we własnych granicach
Również sama Rada zachowuje daleko idącą powściągliwość, jeśli chodzi o polityczne deklaracje. I trudno się jej dziwić, zważywszy, że Białoruś wciśnięta jest między Rosję, Ukrainę, Polskę, Litwę i Łotwę – kraje należące do różnych politycznych i militarnych bloków, skłócone, a nawet (jak Rosja i Ukraina) prowadzące ze sobą faktyczną wojnę. I chyba to poczucie odpowiedzialności zadecydowało też o tym, że do jej grona nie wybrano żadnego z opozycjonistów przebywających na emigracji. Tą decyzją Rada dała wyraźny sygnał, że Białorusini o własnych sprawach chcą decydować w granicach swojego państwa.
W prezydium nie ma aktywnych polityków – bo takich wśród przebywającej w kraju białoruskiej opozycji brak, a postarał się o to Łukaszenka. Paweł Łatuszko jest co prawda byłym dyplomatą i ministrem kultury, ale od dwunastu lat pełni funkcję dyrektora narodowego teatru w Mińsku, w wolnych chwilach pisząc poezje. Są tam też: przedstawiciel „staczkomu” (komitet strajkowy) Mińskiej Fabryki Traktorów, adwokat, mediatorka, wreszcie dwie powierniczki opozycyjnych kandydatów w wyborach prezydenckich. Last but not least, Swietłana Aleksijewicz, to osoba z białoruskością mająca tyle wspólnego, że na Białorusi mieszka. Aleksijewicz to kosmopolitka, której bliskie jest kulturowe dziedzictwo ZSSR i która o reżimie Łukaszenki wyrażała się dotąd umiarkowanie pochlebnie. Jako członek Rady ma jednak jedną olbrzymią zaletę: jest laureatką literackiej Nagrody Nobla. Z tego powodu trudniej będzie Łukaszence aresztować ją oraz jej współpracowników.
Dyktator, choć rozeźlony, musi też brać pod uwagę fakt, że większość prezydium Rady stanowią kobiety. To podoba się Białorusinom, a także czułemu na feministyczne akcenty Zachodowi.

Na wzór „Solidarności”
Dziedziniec mińskich Zakładów Produkcji Ciągników Kołowych stał się widownią scen, których Białorusini już nie zapomną – niezależnie od tego, jak potoczą się losy tej rozgrywki. Zakład był jednym z pierwszych, które na wieść o sfałszowaniu wyników wyborów przystąpiły do strajku generalnego. W poniedziałek przyleciał tam helikopterem sam „Baćka”, ale robotnicy przywitali go okrzykami „Odejdź!”. Zaskoczony dyktator w pierwszym odruchu zdołał wybąkać „Dziękuję”, potem zaś, gdy ochłonął, zaczął odgrażać się, że nie dopuści do ponownych wyborów „dopóki mnie nie zabijecie”. Ale cała wizyta trwała krótko, a prezydent odleciał żegnany gwizdami oraz słowami, które nieprzystojnie tutaj przytaczać. Sceny z tego spotkania, nagrane na robotniczych komórkach, obejrzał cały świat.
Białoruś wyraźnie poczuła klimat polskiego Sierpnia sprzed 40 lat. W chwili obecnej strajkuje prawie 150 dużych zakładów produkcyjnych, w tym kilka „okrętów flagowych” stołecznej przedsiębiorczości. Białorusinom jednak, jak na razie, brak jest determinacji polskiej „Solidarności”. Strajki wybuchają spontanicznie, nie ma silnych i gotowych na wszystko komitetów strajkowych. Akcja protestacyjna w pełnym tego słowa znaczeniu – skutkująca zabarykadowaniem zakładu i całkowitym zatrzymaniem produkcji – udała się tylko w Mińskiej Fabryce Traktorów (nie mylić z tą, do której przyleciał Łukaszenka) oraz w zakładach chemicznych w Soligorsku, na południowy wschód od stolicy.
Co najważniejsze, przebieg strajków nie jest koordynowany przez odpowiedni, ogólnokrajowy komitet – a to właśnie stało się rękojmią sukcesu „Solidarności”. Rada Koordynacyjna, w większości złożona z osób obdarzonych publicznym zaufaniem, lecz niemających doświadczenia w kontaktach z robotnikami, ani tym bardziej w kierowaniu strajkami, jak dotąd nie jest w stanie pełnić podobnej roli, jaką w sierpniu 1980 r. odgrywał MKS z Lechem Wałęsą na czele.
Ciekawe wnioski przynosi rzut oka na mapę strajków. Z wyjątkiem Mińska, który zawsze przewodzi w antyłukaszenkowskich wystąpieniach, olbrzymia większość protestów skoncentrowana jest na zachodnich terenach kraju, objętych graniczną linią przedwojennej Rzeczypospolitej. Nieprzypadkowo właśnie tam zachował żywotność język białoruski, tam też pielęgnowane są tradycje białoruskiej odrębności. Ale choć wschód kraju mówi przeważnie po rosyjsku, nie ma tam – w odróżnieniu od ukraińskiego Donbasu – zdecydowanie prorosyjskich nastrojów. Wszyscy czują się Białorusinami.

Co zrobi Rosja?
W tej chwili uwaga całego świata skierowana jest na Putina, do którego – a nie do Łukaszenki – dzwonią dziś po kolei przywódcy największych krajów Unii Europejskiej. Na pytanie, jak w sytuacji białoruskiego kryzysu zachowa się dyktator kraju niepomiernie większego niż Białoruś, w dodatku mającego z nią wiele wspólnych interesów, odpowiedzieć niełatwo. Putin oczywiście powtarza rytualne zaklęcia, ostrzegając Zachód przed interweniowaniem w Mińsku – do czego ów Zachód bynajmniej się nie kwapi. Sam jednak też nie kwapi się z udzieleniem Łukaszence bratniej pomocy: jego popularność dołuje, również on nie może sobie poradzić ze strajkiem w Chabarowsku. Ale z drugiej strony antyłukaszenkowska demonstracja jest mu na rękę, wiadomo bowiem, że w ostatnim czasie wypowiedzi białoruskiego przywódcy, który kreuje się jedynym gwarantem niepodległości kraju, nie stroniły od antyrosyjskich i antyputinowskich akcentów. Białoruską rewolucję może więc Putin potraktować jako okazję do utarcia nosa Łukaszence. Tym bardziej że zwolenników ścisłego związku z Rosją na Białorusi jest niemało.
Putin chyba zdaje sobie sprawę, że nastroje prorosyjskie mogłyby tam błyskawicznie zmienić się na przeciwstawne, gdyby on pokusił się na zbrojną interwencję. Na Białorusi trudno będzie powtórzyć gambit Donbasu. Dlatego zwleka z wyrazistą reakcją.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki