Gdy wieczorem prorządowe media ogłosiły, jeszcze nieformalnie,
o rzekomej miażdżącej wygranej Aleksandra Łukaszenki, natychmiast rozpoczęły się masowe protesty. Ludzie wyszli na główne ulice miasta, skandując imię Swietłany Cichanouskiej, kandydatki opozycji. Wszystko wskazuje na to, że właśnie na nią głosowała zdecydowana większość mieszkańców stolicy Białorusi. Jednak konkretnych, nawet szacunkowych danych nikt nie podaje – w komisjach wyborczych zasiedli wyłącznie ludzie obecnego prezydenta, służby bezpieczeństwa zadbały też, aby przed lokalami, ani tym bardziej wewnątrz, nie było społecznych kontrolerów.
Łukaszenka, właśnie „wybrany” na szóstą z rzędu kadencję, zareagował z właściwą jego reżimowi brutalnością. W niedzielę osławiony OMON starym sposobem próbował rozproszyć manifestantów, wyciągając z tłumu wytypowanych liderów. Gdy nic to nie dało,
a w poniedziałek na ulice Mińska wyszło jeszcze więcej ludzi, prezydent zagrał va banque, wysyłając na demonstrantów odwodowe jednostki, wyposażone w karabiny na gumowe kule. Tym omonowcom przed walką prawdopodobnie podano narkotyki: dostępne nagrania pokazują drastyczne sceny kopania i bicia leżących, a także śmierć cywila pod kołami rozpędzonej ciężarówki. Trafiła jednak kosa na kamień, a rozsierdzeni ludzie w kilku miejscach, gołymi pięściami i kijami, przegnali uzbrojone po zęby oddziały.
„Jestem słabą kobietą”
W tym czasie Cichanouska pojawiła się w siedzibie Centralnej Komisji Wyborczej, by złożyć tam formalny protest przeciw sfałszowaniu wyborów. Na miejscu czekało już na nią dwóch wysokich oficerów bezpieczeństwa, którzy wyrzuciwszy za drzwi towarzyszącego kandydatce adwokata, przez trzy godziny rozmawiali z nią w zamkniętym pokoju. Można się domyślać, że złożono jej tam „propozycję nie do odrzucenia”, w każdym razie Cichanouska wyszła stamtąd jako inny człowiek. Zaraz potem wyjechała do Wilna, gdzie już wcześniej umieściła własne dzieci. Na nagraniu, które opublikowała, mówi o tym, że nikt jej do wyjazdu nie zmuszał, ale widać, że to nieprawda. „Myślałam, że ta kampania mnie wzmocniła i wszystko wytrzymam – wyznaje ze łzami w oczach. – Jednak okazałam się słabą kobietą, taką, jaką byłam wcześniej. Nie daj Boże, aby ktokolwiek stawał przed tak trudnym wyborem jak ja”. Wszystko jest jasne: Wilno leży o rzut beretem od granicy białoruskiej, a porwanie stamtąd dzieci Cichanouskiej jest groźbą jak najbardziej realną.
Swietłana Cichanouska to żona Siarhieja, popularnego blogera, który w ubiegłym roku, na kanale YouTube, przedstawiał reportaże z terenu. Wynikało z nich, że białoruska wieś, dotąd ostoja elektoratu Łukaszenki, przyciśnięta nędzą zwraca się przeciw prezydentowi. Nagrania przyniosły mu popularność, a Cichanouski postanowił kandydować w wyborach na prezydenta. Miałby szansę wygranej, dlatego władza, zanim bloger złożył stosowane dokumenty rejestracyjne, zapobiegliwie umieściła go w areszcie. Przebudzeni Białorusini jednak się nie poddali, a swoją kandydaturę zgłosiła żona aresztowanego.
W warunkach dyktatury i ukrytego terroru działacze spontanicznie zawiązanego ruchu pod nazwą „Kraj do życia” (Strana dla żyzni) wykazali się pomysłowością. Wezwali obywateli, aby tuż przed wrzuceniem do urny kartki wyborczej sfotografowali swoje głosy i umieścili je na specjalnym portalu internetowym. Wiadomo, że do 4 sierpnia na portalu zarejestrowało się 670 tys. osób, czyli niecałe 10 proc. uprawionych do głosowania. Jednak 9 sierpnia wieczorem rządowy komunikat, ogłaszając 80-procentowe zwycięstwo Łukaszenki, podał, że na Cichanouską głosowało niecałe 10 proc., tak jakby w całym kraju nie wybrał jej nikt inny, poza fotografującymi własne głosy z komórki. Co więcej, dzień później władze obniżyły ten odsetek do niecałych 7 proc., czyli mniej nawet niż to, co można było zobaczyć w internecie. Dlatego Łukaszenka w poniedziałek zablokował obywatelom dostęp do tego komunikatora.
Co będzie dalej, pokażą nadchodzące dni. Cichanouska zrobiła swoje i dobrze nawet, że będąc „słabą kobietą”, nie musi dalej przewodzić ruchowi w czasie tak ostrej konfrontacji. A do historii Białorusi i tak przejdzie jako bohaterka.
Niewesołe perspektywy dyktatora
Łukaszenka rządzi Białorusią od 1994 r., zaś od 2006 r. jego kolejne wygrane,
z coraz słabiej tuszowanymi fałszerstwami, spotykają się z masowymi protestami w Mińsku oraz innych dużych białoruskich miastach. Protesty, chociaż znaczące w skali, cichną po paru tygodniach i jak dotąd nie zaowocowały powstaniem silnego i trwałego ruchu opozycyjnego. Oczywiście ręka w tym dyktatora, sadzającego do więzienia potencjalnych rywali, ale sytuacja ta jest też znakiem pewnej specyficznej białoruskiej słabości, która w historii objawiała się brakiem konsekwentnej strategii w walce o wolność.
Jednak powoli to się zmienia. Jeśli do niedawna Białorusini postępowali reaktywnie, protestując jedynie przeciw wyborczym manipulacjom, w 2017 r. po raz pierwszy wystąpili nie z okazji przegranych wyborów, lecz w akcie sprzeciwu wobec warunków życia, pogarszających się z każdym rokiem. Do tej pory „Baćka” (tatuś) Łukaszenka mógł przynajmniej liczyć na głosy wsi, które w swojej masie przeważały opinię miast, coraz bardziej reżimowi niechętnych. Teraz jednak również wieś zaczyna szemrać, i to coraz głośniej.
Po 9 sierpnia do mieszkańców wsi dołączyli robotnicy. Wiadomo o przynajmniej kilku dużych zakładach przemysłowych Mińska i dalszej okolicy, które w poniedziałek 10 sierpnia przystąpiły do strajku.
Wszystko to sprawia, że Białoruś znowu staje się obiektem zainteresowania Europy. Na razie, delikatnie mówiąc, umiarkowanego, czego dowodem fiasko inicjatywy premiera Morawieckiego, wzywającego do nadzwyczajnego szczytu Unii Europejskiej. Jednak perspektywa dalszego rozwoju sytuacji nie jest dla Łukaszenki wesoła. A już na pewno trudno sobie wyobrazić, aby mógł wygrać następne, siódme już wybory, nie decydując się na masowy rozlew krwi.
Sytuacja polityczna na Białorusi zmienia się jednak, jak widzimy, znacznie szybciej niż z natury rzeczy długo trwające, ogólne trendy obywatelskiej świadomości. Zasadniczych zmian możemy doczekać tam wcześniej niż minie okres obecnej kadencji dyktatora.