Szwajcaria Kaszubska zachwyca pięknymi wzgórzami i licznymi jeziorami. Tu znajduje się również szlak wodny zwany Kółkiem Raduńskim, umożliwiający kajakarzom przepłynięcie przez przynajmniej siedem połączonych ze sobą jezior. Chmielno znajduje się przy jeziorach Białe i Kłodno. Wieś znana turystom w Polsce i na świecie nie tylko z krajobrazu, ale przede wszystkim z ceramiki kaszubskiej. To tu od czterech pokoleń życie rodziny Neclów kręci się wokół garncarstwa. Wcześniej, przez sześć pokoleń, rodzina Neclów zajmowała się tym rzemiosłem m.in. w Kościerzynie.
Od lewej: Karol Elas-Necel, Zygmunt Elas, Rafał Necel-Elas, Magdalena Elas
To nie są czary
Zdumienie i zachwyt nie mijają po tym, jak się zobaczy to pierwszy raz. Bo jest w tym coś magicznego, gdy w ciągu dwóch minut z kawałka gliny wyłania się dzbanek, świecznik czy wazon. Karol Elas-Necel garncarstwem zajmuje się ponad 25 lat. Formuje naczynia na kole garncarskim. Prowadzi też warsztaty i tłumaczy turystom, na czym polega ten wymierający zawód. To właśnie w Muzeum Ceramiki Kaszubskiej w Chmielnie turyści czy grupy szkolne mogą zobaczyć proces wytwarzania naczyń glinianych, stary piec do wypału czy ekspozycję naczyń wykonanych przez poprzednich mistrzów zawodu w rodzinie Neclów. Od dziesięciu pokoleń w tej rodzinie wytwarza się z gliny naczynia ozdobno-użytkowe. Kształty tych naczyń i wzory niewiele się zmieniły na przestrzeni lat, tylko dziś wykonuje się na nich więcej zdobień i bogatsza jest kolorystyka. – Jeżeli chodzi o technologię, to cały czas wykonujemy naczynia ręcznie, tylko koła mamy elektryczne i elektryczny piec. To trochę przyspiesza i ułatwia proces – wyjaśnia pan Karol. Dziennie jedna osoba może uformować na kole około 200–300 prostszych naczyń, jak kubeczek, miseczka. Są to spore ilości, jak na tak małą manufakturę.
Sam proces powstania naczynia trwa około dwóch tygodni. Zaczyna się od przygotowania gliny, którą Neclowie pozyskują lokalnie. – Przywozimy ją raz na kilka lat. Składujemy przynajmniej rok na hałdzie, wystawiając na różne warunki atmosferyczne. Ona wtedy kruszeje i staje się bardziej plastyczna – tłumaczy pan Karol. Następnie glina musi być trzykrotnie zmielona w młynach, po to, by usunąć z niej grudki. Potem wyrabiana jest w rękach jak ciasto, dzielona na porcje i gotowa do formowania naczyń na kole. Na tym etapie pracy garncarz potrzebuje kawałek nierdzewnej blaszki, naczynie z wodą, gąbkę do wygładzania i osuszania wnętrza tworzonego naczynia oraz drucik do odcinania dna od koła. Te surowe naczynia odstawiane są w pracowni na regały do wysuszenia w temperaturze pokojowej. Najmniejsze potrzebują pięciu dni, a największe do miesiąca. – Część naczyń jeszcze farbujemy, jeżeli chcemy zmienić kolor (na biały, brązowy, żółty, zielony, granatowy). Są wówczas zamaczane w farbach i trafiają do pieca – wyjaśnia pan Karol. Piec nagrzewa się przez dziesięć godzin do temperatury około 900 stopni Celsjusza. Później przez dwa dni piec stygnie. Naczynia po wyciągnięciu z niego są ozdabiane wzorami i glazurowane (zanurzane w białym płynie). Trafiają ponownie do pieca, gdzie wypalane są w temperaturze 1100 stopni. Dopiero po kolejnych trzech dniach widać efekt końcowy.
Pan Karol mówi, że to nie jest trudne zajęcie. Można się tego rzemiosła nauczyć w ciągu kilku miesięcy, ale żeby je wykonywać w ramach produkcji, trzeba już dwuletniej praktyki. Dziś, by wykonywać ten zawód, nie trzeba mieć ukończonego żadnego kursu. Liczą się umiejętności, doświadczenie i wiedza. Nie ma już cechu, gdzie przed laty ich przodkowie zdawali egzaminy i otrzymywali uprawnienia. Świadectwa czeladnicze i dyplomy mistrzowskie jego poprzedników można dziś oglądać na ścianach muzeum, znajdującego się na najwyższym piętrze budynku.
Dziś załadunkiem pieca elektrycznego zajmuje się ponad 80-letni Zygmunt Elas, ojciec Rafała i Karola. Po załadowaniu pieca, zgodnie z tradycją garncarzy na Kaszubach, mówi się „Na jimiã Bòsci” (tłum. W imię Boże)
Rożek z gęsim piórem
– W rodzinie Neclów od kilku pokoleń zdobienia się nie zmieniają i to one stanowią znak rozpoznawczy tej pracowni – tłumaczy Magdalena Elas, córka Rafała, obecnego współwłaściciela manufaktury. – Mamy siedem podstawowych wzorów. I są one zastrzeżone, co oznacza, że tylko rodzina Neclów może ich używać. Te wzory to: rybia łuska, mały i duży tulipan, lilia, gałązka bzu, gwiazda kaszubska i wianek kaszubski – wyjaśnia pani Magdalena. Kolory używane do tych zdobień to: czarny, biały, żółty, niebieski, czerwony i zielony. Chociaż jest dopiero maturzystką, zdobieniem naczyń zajmuje się od dwóch lat, a warsztat zna od dziecka. – To moja pasja. Zawsze lubiłam pomagać pani malarce i się tu bawić – dodaje. Do malowania używa specjalnego rożka wykonanego z gliny. To jest twarde naczynie, którego się nie ściska, chociaż przypomina trochę gruszkę do nosa. Zakończone jest gęsim piórem. Do tego pojemniczka glinianego wlewa się farbę i farba przez gęsie pióro spływa podczas zdobienia. W ciągu jednego dnia pani Magdalena jest w stanie ozdobić ręcznie około 300 małych filiżanek. A na półkach obok jej stanowiska pracy wysychają już duże kubki, dzbanki, świeczniki, kieliszki do jajek, dwojaki, misy, wazony. Ceramika z Chmielna trafiła m.in. do prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego, który 28 kwietnia 1923 r. osobiście odwiedził Chmielno. W garncarskim warsztacie dostojnego gościa przyjmował Franciszek Necel. Dziś naczynia stąd trafiają nawet do Japonii i Australii.
Glina do wyrobu naczyń musi być trzykrotnie zmielona w młynach z dodatkiem wody. Następnie wyrabiana jest w rękach jak ciasto, dzielona na porcje i gotowa do formowania naczyń na kole
Ulepić metrowe wazony?
Muzeum Ceramiki Kaszubskiej Neclów powstało w Chmielnie w 1993 r. W jego powstanie zaangażował się m.in. nauczyciel geografii i społecznik Stanisław Klimowicz. To on spisał historię ceramiki Neclów i wraz z młodzieżą zebrał od pobliskich mieszkańców około 300 naczyń ceramicznych. Udało się je uratować przed zniszczeniem i zapomnieniem. Dziś część z nich można oglądać na ekspozycji. – Nasza rodzina zajmuje się garncarstwem od dziesięciu pokoleń, ale nam się udało zebrać chmieleńskie wyroby z czterech ostatnich pokoleń – mówi Rafał Necel-Elas, brat Karola. Pierwsze sześć pokoleń Neclów do roku 1897 prowadziło swoje warsztaty w Kościerzynie i w jej okolicy. Z Kościerzyny do Chmielna 123 lata temu sprowadził się Franciszek Necel, jego pradziadek. On był w rodzinie siódmym garncarzem. Franciszek, po śmierci ojca Michała, postanowił zlikwidować skromny warsztat w Kościerzynie i z niewielką sumą pieniędzy wyjechał do Ameryki. Tam jednak mu się nie powiodło, więc wrócił na Kaszuby, ale nie stać go było na warsztat w Kościerzynie, więc wyjechał do Chmielna, gdzie na początku zatrudnił się w innym warsztacie. Własny otworzył w 1907 r., obok domu. W czasie I wojny światowej warsztat był nieczynny, bo brakowało surowców. Produkcję wznowił kilka lat po wojnie, dzięki Izydorze i Teodorowi Gulgowskim, którzy utworzyli pierwszy na ziemiach polskich skansen we Wdzydzach Kiszewskich. Po śmierci Franciszka w 1935 r. warsztat przejął jego syn Leon. To on potrafił wykonywać wazony, sięgające metra wysokości. Na wystawie można zobaczyć wykonane przez niego naczynia, w tym kropielnice. Są tu również talerzyki, duże wazony i dzbany z misą, służące niegdyś jako podręczna toaleta i dwojaki. – To nasz dziadek Leon wykonał kinkiety, które zawieszone są na ścianach bocznych w tutejszym kościele i podwieszenie gliniane do lampki wiecznej – mówi pan Rafał. Ciekawym eksponatem jest także stojące przy wejściu koło garncarskie zwane toczkiem. Jest to dawny typ koła garncarskiego z 1936 r., poruszanego nogami, którego przez wiele lat używał Leon. Gdy wybuchła II wojna światowa, Leon zamknął swój warsztat, ale po jakimś czasie uzyskał zezwolenie na jego prowadzenie. Nie na długo, bo jak relacjonuje Stanisław Klimowicz, Leon po wizycie kupców niemieckich z Gdańska poczuł się urażony i postanowił, że dla nich nie będzie nic robić. Ponownie zamknął warsztat. W czasie wojny pracował w Gdyni m.in. jako szofer, a pod koniec wojny trafił do niewoli amerykańskiej w Niemczech. Po zwolnieniu wrócił do Chmielna, ale zastał zniszczony warsztat. Wznowił jego działalność po sześciu latach i w nim pracował do śmierci w 1968 r. Wówczas tradycję rodzinną przejął jego syn Ryszard, który już jako 14-latek uczył się rzemiosła. On również borykał się z różnymi trudnościami, a był szczególnie utalentowany. Nie miał żony i dzieci, więc warsztat odziedziczyli jego siostrzeńcy – Karol i Rafał. Oni dziś muszą mierzyć z czasem epidemii koronawirusa. – W okresie wakacji nie widzimy większej różnicy między liczbą odwiedzających w tym roku a poprzednim. Przed wakacjami, na początku epidemii, mieliśmy kilka miesięcy prawie wyłączone, bo nie było wycieczek szkolnych, warsztatów dla dzieci. Teraz ludzie są spragnieni wyjazdu z domu, wypoczynku i nas chętnie odwiedzają – mówi pan Rafał.
Stary piec, wybudowany w latach 50., służył do 1996 r. W środku znajdują się półki z płyty z cegły szamotowej. Paleniska pieca znajdują się na zewnątrz. Mieściło się w nim około 500 naczyń. Po każdym wypełnieniu pieca, wejście się zamurowywało
Idziemy do pieca
Warsztat znajdujący się przy ul. Gryfa Pomorskiego w Chmielnie był na przestrzeni ponad stu lat rozbudowywany. – Wcześniej, na tym piętrze, co dziś jest ekspozycja, znajdowała się suszarnia. Wykorzystywano ciepło z pieca do osuszania naczyń, które do tego pieca miały trafić – opowiada pan Rafał. Aktualnie wszystkie ich naczynia wypalane są w piecu elektrycznym, bardziej ekologicznym i gwarantującym wyższe temperatury. Stary piec, wybudowany w latach 50., służył do 1996 r. To pomieszczenie o powierzchni około 15 metrów kwadratowych i wysokości ponad dwa metry. Można więc śmiało do niego wejść. W środku znajdują się półki z płyty z cegły szamotowej. Sklepienie w piecu jest łukowe, podobnie jak wejście do niego. To celowe działanie w celu ukierunkowania strumienia powietrza. Paleniska pieca znajdują się na zewnątrz, po dwa z każdej strony. Cała powierzchnia w środku była wykorzystywana na wyroby (mieściło się około 500 sztuk). Regały ustawiało się także w przejściu i prawie pod sufit. Grubość ścianek przy wejściu do pieca wynosi około metra. Po każdym wypełnieniu pieca naczyniami wejście się zamurowywało, zacierając gliną, żeby ciepło na zewnątrz nie uciekało. Dopiero wtedy od zewnątrz rozpalało się ogień. Z czterech palenisk ogień wchodził do komory pieca. Dym wydostawał się kanałem kominowym w podłodze do komina znajdującego się z tyłu pieca. Cykl wypalania w tym piecu wynosił przy pełnej produkcji dwa–trzy tygodnie. Samo wypalenie trwało 12 godzin. Potem trzy dni trwało studzenie pieca. Otwierano go stopniowo, burząc etapami ściankę w wejściu. – W jednym piecu umieszczaliśmy naczynia surowe i szkliwione. Temperatura jest różna przy obu procesach. Surowe potrzebowały niższej temperatury, około 800 stopni, te układało się niżej. Temperaturę dla szkliwionych naczyń (około 960 stopni) regulowało się „na oko”, zerkając przez otwór w ściance pieca, gdzie obserwowano kolor wnętrza. Nie było żadnego termometru czy czujników – opowiada pan Rafał. W piecu tym paliło się węglem i drzewem. W czasie jednego wypału zużywało się ponad tonę węgla i około dwóch metrów sześciennych drewna. – Wypalaniem zajmował się wuj Ryszard i jego szwagier. My jako dzieci przygotowywaliśmy opał – wspomina. Strat dużo przy wypalaniu nie mają, ale zdarza się, że naczynia w piecu pękają. – Ta praca wymaga i uczy pokory, cierpliwości, spokoju. Są rzeczy, na które wpływu nie mamy – wyjaśnia. Dziś załadunkiem pieca elektrycznego zajmuje się ponad 80-letni ojciec Rafała i Karola. Po załadowaniu pieca, zgodnie z tradycją garncarzy na Kaszubach mówi „Na jimiã Bòsci” (tłum. W imię Boże).
Muzeum Ceramiki Kaszubskiej Neclów utworzone zostało w 1993 r. Na wystawie można zobaczyć naczynia wykonane przez garncarzy z trzech poprzednich pokoleń. Są tu duże wazony, dzbany z misą, służące niegdyś jako podręczna toaleta, kropielnica i dwojaki. Jest też dawny typ koła garncarskiego z 1936 r., poruszany nogami