Okazuje się, że nasze drogi przecinały się już kilka razy. Drewniana kura z ceramicznymi skrzydłami, która stoi u mnie od lat, podpisana jest ich nazwiskiem. Musieliśmy się spotkać na jakimś ludowym kiermaszu, mam słabą pamięć do twarzy. Kiedy wchodzę do ich domu, nie wiem, w czym zakochiwać się najpierw: w kolekcji ludowych rzeźb z motywem ostatniej wieczerzy, w drewnianych aniołach nad głową, w przepięknej szafie, uratowanej z cudzej piwnicy czy w białym króliku, który skacze po mieszkaniu, sprawiając, że całe nasze spotkanie nabiera nieco nierzeczywistego charakteru. Drewniany stół, dobra herbata, domowa babka – i ludzie, którzy w życiu poszli za pasją.
Równowaga
Ludowe rzeźby zbierać zaczęli, kiedy weszli do galerii we Wrocławiu i stanęli oczarowani kolorami. Ale sztuka ludowa ma to do siebie, że nie można być długo oczarowanym teoretycznie. Prędzej czy później pojawia się myśl: a może ja też bym mógł?
– Przez dwadzieścia lat pracowałem jako wuefista w szkolnictwie specjalnym – mówi Krzysztof Boksa. – Małgosia uczyła w tej samej szkole plastyki, skończyła ASP na wydziale ceramiki i rzeźby. Już wtedy popołudniami siedzieliśmy w pracowni, żeby złapać trochę oddechu od szkoły: zwłaszcza że szybko założyliśmy rodzinę i dzieci zdążyły już wyfrunąć z domu. Robienie kapliczek to jest czasem ciężka, fizyczna praca, ale my w ten sposób odpoczywaliśmy od szkoły. Od pracowni dla odmiany odpoczywaliśmy w szkole i w ten sposób mieliśmy w życiu równowagę – śmieje się Krzysztof.
Dzieci było coraz mniej i szkoła przeznaczona została do likwidacji. Małgorzacie i Krzysztofowi udało się dociągnąć do świadczenia przedemerytalnego. Wtedy twórczością zajęli się na pełen etat.
Potencjał w opale
Inspiracją dla nich była sztuka ludowa. Same wzory są już ich własne, autorskie. Najczęściej łączą drewno z ceramiką.
– To nie jest tak, że nagle z dnia na dzień stwierdziliśmy, że będziemy robić właśnie kapliczki – mówi Krzysztof. – Robiliśmy różne formy, jeździliśmy do ludzi, obserwowaliśmy, co się im podoba. Podobało się to, co było naprawdę nasze, takie prosto z serca. Wtedy uznaliśmy, że warto się zmierzyć ze swoim aniołem i swoją własną kapliczką.
Drewno często przychodzi samo. Na przykład ze starej obory, którą musieli rozebrać. – Znajomi chwytali się za głowę, kiedy cztery lata temu oświadczyliśmy, że chcemy kupić gospodarstwo – śmieje się Małgorzata. – Początkowo miał to być mały domek, teraz w planach jest i pensjonat, i galeria, i żywa galeria, w której będzie można prowadzić warsztaty. Co będzie dalej? Nie wiemy. Na razie nie brakuje nam ani sił, ani pomysłów, ani drewna!
– Kiedy kupiliśmy to gospodarstwo, była też na nim stara, przechylona już stodoła, wypełniona stuletnim sianem – tłumaczy Krzysztof. – Długo szukać musieliśmy kogoś, kto by je zabrał, przy okazji rozbierając też stodołę. W końcu się udało. Potem przez dwa lata leżało to drewno i wyglądało okropnie. Ale teraz segregujemy je powoli, tniemy, wyrzucamy to, co jest spróchniałe, a reszta jest świetnym materiałem na kapliczki. Największa sztuka zobaczyć potencjał w tym, co dla innych jest po prostu materiałem do spalenia.
Jak rodzi się anioł
Podział pracy jest stały: Małgorzata zajmuje się gliną i malowaniem, Krzysztof konstrukcjami i drewnem. Anioł powstaje tak: Krzysztof wybiera kawałki drewna, a Małgorzata w tym czasie lepi skrzydła, głowę, ręce i nogi. Czasem zrobi jeszcze jakiegoś ptaszka, żeby siedział na ramieniu, albo różę, którą anioł przypnie sobie na sercu. Kiedy elementy są gotowe: ulepione, szkliwione i wypalone, Krzysztof nawierca w nich otwory tak, żeby kołkami przymocować je do kawałka drewna. Potem wszystko musi rozmontować. Tu znów jest czas dla Małgorzaty: bierze farby i pędzle i maluje drewno. Przy aniołach zwykle jest to jeden kolor, ale w kapliczkach to już przepiękne, kwiatowe motywy. Dopiero kiedy drewno jest pomalowane i kiedy wyschnie, znów do pracy wraca Krzysztof – tym razem już z klejem w ręku trwale mocuje w kawałku drewna ceramiczne elementy. Dziś akurat na stole nie ma aniołów: jest za to miś, który po zmianie ceramicznej głowy równie dobrze może być sową.
Co daje glina
Lepienie z gliny przypomina nieco lepienie z plasteliny. Tyle że z plasteliną jest łatwiej, bo to, co sklejone, po prostu się trzyma. W glinie cała sztuka polega na starannym zacieraniu łączeń, inaczej wszystko rozpadnie się, gdy glina skurczy się w piecu. Małgorzata większe formy lepi najstarszą metodą, czyli techniką wałeczkową. Najpierw roluje wałek za wałeczkiem, a potem układa je kolejno na sobie, uzyskując zaplanowany kształt. Przypomina to trochę robienie na drutach.
– Im większa jest forma, tym lepszy musi być materiał, którego używam – tłumaczy Małgorzata. – Wszystko, co robię, robię z gliny szamotowej: od tej przeznaczonej do pracy na kole różni się tym, że jest mniej tłusta. Pozwala ona na budowanie nawet dużych naczyń. Ale wszystkie małe elementy do kapliczek też z niej robię, bo podoba mi się jej faktura i struktura, i to, jak wygląda po wypaleniu.
Jako kobieta nie mogę nie zapytać o ręce: czy nie niszczą się przy takiej pracy? – Jak ktoś ma z szamotem kontakt po raz pierwszy, zauważy pewnie, że jest szorstki i że może trochę ręce kaleczyć albo sprawić, że staną się suche. Ale mnie to nie przeszkadza, przyzwyczaiłam się do tego – śmieje się Małgorzata.
– Przecież glina to jest ziemia, a człowiek potrzebuje kontaktu z ziemią – dodaje Krzysztof. – To są nasze atawistyczne potrzeby. Poza tym każda taka manualna praca niewątpliwie uspokaja i wycisza.
Kolory się objawią
W pracowni trudno jest skupić wzrok w jednym miejscu, tyle się tu dzieje. Piec, obok zapas gliny. W piecu stoją już ułożone piętrowo drobne elementy: ptaszki, kotki i nogi aniołów. Wypalone zostaną za jakiś czas, kiedy piec się wypełni. Jeden wypał trwa osiem godzin, kolejne osiem ceramika musi stygnąć. Następnym etapem jest szkliwienie. Małgorzata miesza z wodą szary proszek i maluje nim wypaloną glinę. Na jaki kolor? To trzeba sobie wyobrazić, bo na glinianych postaciach nic nie widać. Kolory pokażą się dopiero po kolejnym, drugim wypale.
Kto z nich wymyśla kapliczki? Trudno powiedzieć: one rodzą się ze spotkania. Czasem jest tak, że Małgorzata zrobi jakąś ceramiczną figurkę, a potem Krzysztof szuka, w co by można było ją wstawić. Na swoją kolej czeka właśnie Jezus Frasobliwy, z głową wspartą na dłoniach. Wygląda, jakby zasłaniał sobie uszy. Jakoś mi blisko do niego, więc umawiamy się, że kiedy kapliczka już powstanie, będę pierwsza w kolejce. Ale są kapliczki, które powstają „z drugiej strony” – Krzysztof znajdzie jakąś ciekawą deskę albo kołek, a potem Małgorzata myśli, jaką postać w niej umieścić.
Takie przechodzenie jednej postaci czy kapliczki z rąk do rąk wydaje się skomplikowane, bo żadne z nich nie decyduje ostatecznie o jej kształcie. Oni jednak dogadują się i uzupełniają. Czy się kłócą? Czasami tak, ale tylko o kolory.
Pęknięty raj
W pracowni jest kącik szpitalny. Tu ląduje to, co w piecu się zepsuło. Wzrusza mnie pęknięty w połowie ceramiczny obraz Adama i Ewy w raju. Wcale nie uważam, że jest zniszczony, przeciwnie: pęknięcie dopełnia to, co jest jego treścią. – Tu pewnie za grubo nałożone było szkliwo, w piecu zrobiły się takie naprężenia, że szamot pękł – tłumaczy Krzysztof.
– W piecu często coś się psuje i musimy się z tym liczyć. Coś pęka, coś odpada, a dopóki nie wystygnie, my nic nie wiemy – dodaje Małgorzata. – Jedyne, co możemy zrobić, to wyciągać wnioski na przyszłość.
Zdarza się, że z ich rąk wyjdzie coś, z czym nie chcą się rozstać. Ale nawet kiedy obiecują sobie, że to na pewno nie będzie na sprzedaż, rzadko udaje im się dotrzymać słowa. Przyjedzie ktoś znajomy, uprosi, przekona, że przecież zrobią sobie następne.
– Mieliśmy kiedyś taką dużą kapliczkę św. Franciszka – wspomina Małgorzata. – Jechaliśmy na kiermasz, mieliśmy mało innych rzeźb, więc zabraliśmy ją ze sobą, żeby wypełniła i ozdobiła stoisko. Wypełniła: była tak okazała, że zatrzymywał się przy niej każdy! Przyjechał jeden z kolekcjonerów, któremu bardzo się spodobała, ale uznał, że jest za duża. Potem kupił ją ktoś inny. Ale kiedy byliśmy już w drodze powrotnej, zadzwonił tamten kolekcjoner mówiąc, że się z tym przespał i że jednak chce tę kapliczkę, że po nią przyjedzie. Musieliśmy mu powiedzieć, że jej nie mamy… Obiecaliśmy, że zrobimy podobną. Potem zapomniał, jaka była duża i z trudem upchnęliśmy ją do samochodu, wyrywając przy okazji ptaszki, żeby w ogóle domknąć drzwi!
Spotkania
Kiedy przychodzi lato, żyją trochę po cygańsku: pakują na samochód swoje kapliczki i jeżdżą z festynu na festyn, z kiermaszu na kiermasz. Mają swoje ulubione imprezy folkowe i związane z rękodziełem, zarówno w Polsce, jak i w Czechach. Sprzedaż? Też, ale gdyby chodziło tylko o nią, łatwiej byłoby sprzedawać kapliczki w internecie. Oni nawet swojej strony nie mają. Wolą jeździć, bo tam spotykają ludzi. Poznają i zaprzyjaźniają się z innymi twórcami. Poznają pasjonatów i kolekcjonerów. Obserwują reakcje przechodzących ludzi. Większość z nich się uśmiecha, to jest miłe. Czasem jakaś kobieta jęknie do męża: „Zobacz jakie ładne, kup mi!”, na co on ciągnie ją dalej: „Chodź, sam ci taką zrobię!”. Czasem ktoś już ich rozpoznaje i wraca z pytaniem: „Co macie nowego?”.
Życie z sobót i niedziel
Latem częściej jeżdżą, choć lepić i budować też muszą, żeby mieć z czym jeździć. Zimą kiermaszów nie ma, więc częściej zajmują się tworzeniem. Czasem pracują osiem godzin bez przerwy. Czasem zdarza się nawet, że od 7 rano do 22. Przekonują, że jednak to zupełnie coś innego niż praca na etat.
– Teraz czas płynie nam inaczej – mówi Małgorzata. – Można powiedzieć, że cały czas mamy sobotę albo niedzielę!
Pytanie, czy pracować w tym, co daje pieniądze i poczucie bezpieczeństwa, choćby nudziło śmiertelnie – czy w tym, co pozwala spełniać pasje, choć finansowo bywa trudne, powraca i w różnych pokoleniach przynosi inne odpowiedzi. Jeszcze niedawno młodych ludzi namawiano na studiowanie marketingu i zarządzania, przekonując, że marzenia realizować będą mogli po godzinach. Dziś coraz częściej nawet pracodawcy wiedzą, że bardziej od kierunku wykształcenia liczą się zainteresowania i praktyczne umiejętności pracownika. Małgorzata i Krzysztof z odpowiedzią na to pytanie nie mają problemu.
– Po co komu pracownik, który odrabia pańszczyznę? – dziwi się Krzysztof. – Kiedy pracujemy z przyjemności i z pasją, robimy dużo więcej i dużo lepiej. Czas wtedy zupełnie inaczej płynie i człowiek się nie męczy. Kiedy człowiek kocha to, co robi, w zasadzie nigdy nie pracuje!