Ślepa uliczka tuż za klasztorem sióstr klarysek w Słupsku. Wzdłuż niej szare, zaniedbane kamienice z kruszącą się elewacją. Obok typowe miejskie podwórko, z trzepakiem zamiast placu zabaw. Kilkuletnia dziewczynka bawi się lalką i spaceruje z zabawkowym wózkiem. Chłopiec gra w piłkę. Nagle łapie ją i podbiega do drzwi, których pilnują kot z psem. Nie boi się ich, to ceramiczne figury. Pytam go, co tam jest w środku, ale nie może sobie poradzić z wymówieniem tej nazwy. Dla kilkulatka „Ceramikarnia” to trudne słowo, ale miejsce jest mu dobrze znane. Zaglądają tu nie tylko dzieci z pobliskiej okolicy, ale także grupy szkolne. Wchodzimy razem. W środku jest już kolorowo i w jakimś sensie magicznie.
Duńska szkoła
Żeby założyć pracownię ceramiczną, Janina Dylewska wraz z córką Hanną Jastrzębską ukończyły 10 lat temu kurs ceramiczny na Bornholmie. – Pomyślałam, że mamy w Słupsku ulicę Garncarską, kiedyś był prężny ośrodek garncarski. To wstyd, aby Duńczycy uczyli nas ceramiki, dlatego zdecydowałam, że ja się tym zajmę – mówi pani Janina, dla której to miejsce stało się pomysłem na emeryturę. Wcześniej była nauczycielką. Ceramiką zaraziła się na zajęciach organizowanych jeszcze wcześniej przez Słupski Ośrodek Kultury. Chodziła na nie z wnuczką Jagodą. Była tak zdeterminowana, że jako 61-latka przez trzy miesiące uczyła się intensywnie języka angielskiego, po to, żeby na ten kurs na Bornholm pojechać. Pracownię otworzyła z córką po trzech latach, bo wcześniej musiała zdobyć na nie fundusze.
Częściowo zrujnowany lokal w przedwojennym budynku kupiła od miasta, dzięki dofinansowaniu z programu „Własna firma po 45. roku życia”. Zanim zaczęły remont, miejsce wydawało im się tylko do odświeżenia. – Myślałyśmy, że wystarczy pomalować sufit i zrobić antresolę, żeby było miejsce na magazyn – wspomina pani Janina. Kiedy zaczęły skrobać sufit, ten się zawalił. Trzeba było usunąć część belek, mnóstwo desek i starej gliny. Konieczne okazało się też zbicie tynków. Było więc mnóstwo gruzu i śmieci do wywiezienia. Pani Janina pokazuje zdjęcia, na których widać gruzowisko, które samodzielnie usuwały. Aż trudno uwierzyć, że dwóm kobietom udało się to miejsce doprowadzić do stanu obecnego.
Architektura z gliny
– Okno mojego mieszkania wychodzi na Basztę Czarownic. Kiedyś byli u mnie znajomi. Kolega wyszedł na balkon i nagle mówi: „O, twoja mama z kartką, chyba liczy schodki!” – uśmiecha się Hanna Jastrzębska. Rzeczywiście: pani Janina Dylewska liczyła wtedy schody, żeby potem z gliny wykonać replikę baszty. Podobnie było z wykonaniem replik innych słupskich zabytków. – Kiedyś stałam dłużej przed kościołem św. Jacka i mu się przyglądałam. Podszedł do mnie mężczyzna i zapytał: Ptaszki pani liczy? Co miałam odpowiedzieć? Powiedziałam, że tak, liczę ptaszki – śmieje się pani Janina.
Pierwszym obiektem, na rocznicę Ceramikarni, pani Janina chciała udowodnić, że z gliny da się ulepić nawet architekturę. Tak powstał miniaturowy Zamek Książąt Pomorskich. Jej zdaniem jest dość siermiężny, ale już drugi egzemplarz został wykonany znacznie dokładniej, bo dla osób niewidomych. Dziś wraz z siedmioma innymi obiektami znajduje się w bibliotece miejskiej w Słupsku. Jest tam ceramiczna miniatura kościoła św. Jacka, Młyna Zamkowego, Bramy, Spichlerza Richtera, Baszty Czarownic, kaplicy św. Jerzego oraz budynku biblioteki.
– Zaczęłam robić kolejne zabytki, bo widziałam dzieci i dorosłych, którzy patrzyli na „mój” zamek i zastanawiali się, co to jest. Zrobiło mi się przykro, że słupszczanie nie znają swoich zabytków. Postanowiłam im je przybliżyć.
Najwięcej trudności pani Janinie sprawił obecny neogotycki ratusz. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest tak dużym budynkiem: z perspektywy pieszego wydaje się mniejszy. Żeby wykonać wierną kopię, korzystała z projektów, fotografii, ale też liczyła: schody, okna, nawet dachówki. Zajęło jej to pięć miesięcy. – Najtrudniej było wykonać dach, bo z dołu go nie widać. Dopiero kiedy syn przyniósł mi zdjęcia ratusza wykonane z samolotu, mogłam sobie go wyobrazić. Nikt mnie architektury nie uczył, sama musiałam sobie radzić z opracowaniem tego projektu – dodaje pani Janina. Żeby wykonać w glinie różne odciski i kształty, musiała też wymyślić sobie narzędzia. Przydał się śrubokręt, linijka, przerobione foremki do ciast, nawet klocki lego. Ostatnio pani Janina wykonała stary, nieistniejący już ratusz, który został wybudowany w 1798 r., a zburzony w 1902. Chce przypomnieć mieszkańcom, jak przed wojną wyglądał słupski rynek. Teraz lepi najstarsze kamienice na placu Zwycięstwa, m.in. księgarnię i nieistniejący obecnie hotel, w którym do 1954 r. znajdował się bunkier przeciwlotniczy.
Goście idą
Poza zabytkami spod rąk pani Janiny wychodzą ceramiczne wazony, pateny, różnego rodzaju zwierzątka, ale też wykonane na zamówienie kielichy, które członkowie bractwa rycerskiego zawieźli potem na rekonstrukcje bitwy pod Grunwald.
Pani Hanna interesuje się ceramiką słupską i wykonuje m.in. naczynia inspirowane tymi wzorami. Prezentowane były na wystawie w Młynie Zamkowym. Część z nich wykonana była na wzór tradycyjnych naczyń, a część miała nowoczesny charakter i zastosowanie.
– Ceramikę słupską wyróżniało stosowanie czterech podstawowych kolorów: niebieskiego, zielonego, żółtego i brązowego. Zdobione były tlenkami kobaltu, żelaza, manganu i miedzi, a używano do tego gęsiego pióra, pędzla i patyka – tłumaczy Hanna. Dominującym ornamentem zdobniczym na naczyniach były motywy roślinne, m.in. margaretki, tulipany, słoneczniki i osty oraz motywy ptaków, m.in. czapli, bociana i kaczki. Hanna w swoich pracach sięgnęła po motyw czapli. Wykonuje też mozaiki ceramiczne, przedstawiające postaci, sceny, krajobrazy, a nawet Pieśń nad Pieśniami Chagalla.
Jej zachwyt ceramiką zrodził się już na studiach w Warszawie. Tam odwiedziła jedną z pracowni ceramicznych. Tak jej się spodobało, że po studiach wyjechała na pół roku do szkoły Bornholms Hojskole. Po powrocie pracowała przez sześć lat w Słupskim Ośrodku Kultury jako instruktor ceramiki.– Daje mi to spokój i dużo satysfakcji, kiedy ludzie chętnie nabywają nasze przedmioty – wyjaśnia Hanna.
– Któregoś razu mała dziewczynka otworzyła szeroko drzwi i oświadczyła: „Goście idą!” – opowiada pani Janka. – Wypatrywałyśmy z ciekawością, jacy to goście. A ona zebrała kilkoro dzieci w wieku między 5 a 10 lat i przyprowadziła je do Ceramikarni – mówi. Przyznaje, że dzieci chętnie to miejsce odwiedzają, bo na tej zamkniętej ulicy czują się jak na wsi. – Przychodzą tu u nas posiedzieć, popatrzeć, czasami pozwalamy im coś ulepić.
Krzyż przed wypałem
W pracowni na parterze znajduje się wielki stół, na którym lepi się z gliny. Spokojnie mieści się przy nim gromadka dzieci. Obok stoi piec, w którym wypalane są te przedmioty. Na regałach stoi mnóstwo rzeczy, które już ten piec opuściły. Niektóre koślawe, niezgrabne, widać, że wykonane przez niewprawną rękę. To właśnie dzieła dzieci i osób, które dopiero się uczą ceramiki. Na antresoli, na którą wchodzi się drewnianymi schodami, prezentowane są przedmioty wykonane przez właścicielki Ceramikarni. Są tam piękne wazony, misy, mnóstwo aniołów, ceramicznych tulipanów i słoneczników, zwierzęta oraz zabytki. Proces powstawania tych przedmiotów jest czasochłonny. Mała miseczka schnie około 2–3 dni, a już większa waza około tygodnia. Dopiero takie wyschnięte rzeczy wkłada się do pieca na pierwszy wypał. Techniki obie panie mają różne. Pani Janina robi z plastrów gliny, a córka z wałeczków, ale to zależy, co się chce wykonać. Małe rzeczy, jak pieski czy koguciki, pani Janina robi techniką wyciągania, żeby poszczególne elementy, np. nogi, uszy, ręce, nie odpadły. Kiedy robi krasnale, to już płaszcz jest wygniatany, a czapka i broda powstają z wałeczków. Pani Janina śmieje się, że jak nie będzie już miała siły w rękach, by wygniatać glinę, to zacznie tkać zabytki na krosnach.
– Jest taka tradycja, że nowy piec powinien mieć swojego duszka, który pilnuje wszystkich rzeczy. Mama go ulepiła z napisem Ceramikarnia. Czasem mówimy mu, żeby pilnował, ale to różnie bywa – wyjaśnia Hanka i dodaje, że ona sama żegna się przed pierwszym wypałem. –Garncarze kiedyś przed załadowaniem pieca wykonywali znak krzyża. Ja też to robię – dodaje. Natomiast Ceramikarni pilnują pies z kotem. Zostały ulepione z gliny i nawet nadano im imiona Kafel i Glinka. Kaflowi ktoś głowę strącił, ale pani Janka dorobiła drugą. Z tego, że naprawia różne przedmioty, znana jest już w mieście. Ludzie przynoszą jej różne pamiątkowe przedmioty i proszą o reanimację. Czasami się udaje.