Jesteśmy na Lesbos. Tuż obok nas znajduje się obóz dla uchodźców. Byłeś jednym z nich.
– Urodziłem się w prowincji Deykundi w Afganistanie. Mam czworo rodzeństwa. Jesteśmy Chazarami. Chazarowie to mniejszość etniczna, która stanowi około 18 proc. populacji państwa. Byliśmy w historii wielokrotnie prześladowani. Te prześladowania nigdy nie ustały. Kiedy pojawiło się konkretne zagrożenie mojego życia, postanowiłem uciekać z kraju.
Jakie zagrożenie?
– Będąc nastolatkiem, udzielałem się
w Czerwonym Krzyżu. Podczas gdy toczyły się w naszym regionie walki, z różnego powodu i między różnymi grupami etnicznymi, razem z kolegami chodziliśmy z pomocą rannym. Czasami zbieraliśmy porozrzucane części ludzkiego ciała. Z powody tego, co robiliśmy, kilku moich kolegów zostało zamordowanych. Ja też otrzymywałem pogróżki. Właśnie wtedy postanowiłem uciec z kraju.
Co było złego w tym, co robiliście?
– Chazarowie są muzułmanami szyitami, a większość muzułmanów w Afganistanie to sunnici. Religia i odmienność etniczna wystarczyły, aby talibowie
i inne grupy ekstremistów islamskich uznały nas za wrogów. Chazarowie uciekają też z Iranu.
Jak zareagowali rodzice?
– Płakali. Byli zdesperowani. Ale w końcu także oni stwierdzili, że będzie dla mnie lepiej, jeśli wyruszę. Chyba to rozumiesz: każda mama płacze, gdy jej syn postanawia opuścić dom. A pomyśl, że moja mama mogła się wtedy spodziewać, że już nigdy więcej mnie nie zobaczy. Nie znam osobiście mojego najmłodszego brata. Rozmawiamy czasem przez telefon, ale nigdy go nie widziałem na własne oczy. Nie wiem, czy to w ogóle kiedyś będzie możliwe.
Ile miałeś lat, gdy uciekłeś?
– Szesnaście. Nie chciałem umierać. Całe życie było jeszcze przede mną, a ja miałem poczucie, że ono się zaraz skończy. Miałem swoje marzenia.
Uciekłeś sam?
– Nie. To byłoby zbyt niebezpieczne. Wyruszyłem z czterema kolegami ze szkoły. Najpierw był Kabul, potem poszliśmy do prowincji Nimrozu w północno-zachodniej części Afganistanu, potem do Zahedanu i Teheranu w Iranie, następnie do Urmii na granicy z Turcją. Stamtąd przedostaliśmy się do Van w Turcji, a potem do Istambułu i Izmiry. Ważnym etapem było przedostanie się na grecką wyspę Leros. Stamtąd było już łatwiej. Popłynęliśmy do Aten, z Aten poszliśmy do greckiego miasta portowego Patras, potem przepłynęliśmy do Barii we Włoszech i w końcu znaleźliśmy się w Rzymie.
To jest około 1200 kilometrów, jeśliby pójść drogą najkrótszą. Wasza najkrótszą nie była.
– Szliśmy tak, aby było najbezpieczniej. Poza tym na tych szlakach znajdują się góry. To też trzeba brać pod uwagę. Na przykład przechodząc przez granicę irańsko-turecką, musieliśmy dwa tygodnie zatrzymać się w górach. Było zimno. Bardzo się bałem.
Kuchnia, w której wolontariusze ze wspólnoty Sant’Egidio przygotowywali w minionym tygodniu posiłki dla blisko ośmiuset uchodźców z obozu Moria na greckiej wyspie Lesbos
Szliście?
– Tak. Całą prawie drogę pokonaliśmy na nogach. Szliśmy w dzień lub w nocy, zależnie od pogody. Czasami tylko jechaliśmy ukradkiem w ciężarówkach lub schowani pod ich podwoziem. Pod jedną z nich, płynąc na barce z Grecji do Bari, spędziłem łącznie 35 godzin. Nie mogłem się ruszać. Musiałem wytrzymać napięcie ciała. Wielu Afgańczyków, którzy robili tak samo jak ja, nie wytrzymywało i wpadało pod koła ciężarówki.
Morze między granicą Turcji a Leros pokonaliśmy kajakiem.
Zawsze razem z kolegami?
– Na początku tak nam się wydawało. Mieliśmy nadzieję, że nam wszystkim się uda dotrzeć do Europy. Niestety, widziałem śmierć. Mój kolega wypadł z kajaka do morza. Razem się wychowywaliśmy, chodziliśmy do szkoły. A teraz nie udało się nam go uratować. Był tak zmęczony, że w pewnym momencie zasnął. Przyszła fala i go zabrała i to na naszych oczach. To było straszne: patrzeć, jak mój przyjaciel umiera. A jeszcze przed chwilą razem marzyliśmy o tym, jak zaczniemy życie na nowo. Było to na odcinku między Izmirem
a Leros. Zwykle, aby ten odcinek przepłynąć, wystarczy pomęczyć się kilka godzin. My płyneliśmy 55, ponieważ morze było bardzo wburzone.
Na różnych etapach całej naszej drogi widziałem ludzkie szkielety. Na granicy irańsko-tureckiej strzelali do nas żołnierze.
Rozdzielanie jedzenia przez wolontariuszy z Sant’Egidio w prowizorycznej „restauracji”, stworzonej na czas letnich wakacji specjalnie dla uchodźców
I dotarłeś do Rzymu...
– Przez trzy miesiące spałem na ulicy. Byłem bezdomnym. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nie byłem pewnym, czy mam iść dalej. Kiedy wyruszyłem z Afganistanu, miałem prawie siedemnaście lat. Kiedy dotarłem do Rzymu skończyłem lat 18. Moja podróż trwała blisko 11 miesięcy.
Postanowiłeś więc zostać w Rzymie?
– Byłem bardzo zmęczony. Nie miałem siły, żeby się zdecydować na dalszą drogę. Na ulicy znalazła mnie wspólnota Sant’Egidio. Ludzie z tej wspólnoty postawili mnie na nogi. To było osiemnaście lat temu.
Przez ten czas udało Ci się pojechać do domu?
– Otrzymałem azyl od państwa włoskiego. Jeśli wrócę do Afganistanu, mogę stracić życie.
Chodzimy razem do obozu dla uchodzców, którzy dostali się tutaj tak jak Ty, przez morze. Co czujesz, gdy patrzysz na tych ludzi dzisiaj?
– Zawsze kiedy tu przychodzę, czuję się źle. Szczególnie kiedy patrzę na ludzi starszych, na kobiety w ciąży, na niepełnosprawnych, na dzieci… Zobacz, gdy idziemy przez obóz, wciąż widzimy przede wszystkim rodziny z małymi dziećmi. Do naszej „restauracji”, którą wspólnota otworzyła dla uchodźców z obozu, również przychodzą całe rodziny. Ci ludzie cierpią, są zdesperowani. Chorują fizycznie i psychicznie. Szukają lepszej przyszłości, ale teraz żyją jak zwierzęta.
Kiedy wchodzę do obozu, czuję, jakbym się cofnął w czasie. To jest przecież także historia mojego życia. Rozumiem tych ludzi. Rozumiem ich nadzieję, ale też ich lęk i ból. Oni wszyscy marzą. Każdy człowiek marzy. To jest podstawowe prawo człowieka: wierzyć, że jest dla niego przyszłość. Prawem człowieka jest również decyzja o miejscu zamieszkania. Ci ludzie nie chcą być tutaj, bo tam, gdzie byli wcześniej, było im dobrze. Oni uciekają przed przemocą, przed wojną.
Poza tym przyjeżdżałem tu już wiele razy wcześniej. Bo jak powiedziałeś: jestem tutaj ze wspólnotą, ale chcę też podkreślić, że jestem także we wspólnocie. Jestem muzułmaninem, ale wspólnota Sant’Egidio mnie przyjęła. Razem więc ze wspólnotą odwiedzamy to miejsce od samego początku istnienia obozu. Chcemy być z tymi ludźmi, dać im odczuć, że nie są sami, że ktoś o nich myśli, pamięta. Że ktoś chce na serio im pomóc, choćby za pomocą korytarzy humanitarnych. Dzięki korytarzom już wiele osób udało się przewieźć z Lesbos do Italii.
W czasie swojej drogi do Europy straciłeś choć raz nadzieję, że się rzeczywiście uda?
– Chyba nigdy nie straciłem jej tak do końca. Wiedziałem, że razem ze mną idzie modlitwa moich rodziców. O tej modlitwie myślałem szczególnie wtedy, gdy płynąłem kajakiem przez morze, kiedy wydawało mi się, że umrę.
Jesteś muzułmaniem we wspólnocie katolickiej. Jak to jest możliwe?
– Wspólnota Sant’Egidio nigdy nie wymagała ode mnie zmiany religii. Natomiast nauczyła mnie szacunku do każdego człowieka. To więc, co nas najbardziej łączy, to przyjaźń. Czujemy się za siebie odpowiedzialni. Czujemy, że razem możemy zrobić naprawdę wiele, zmianiać świat. Wspólnota stała się moim nowym domem, w którym swoje miejsce znajdują także ubodzy z całego świata.
Wielu Europejczyków, także moich rodaków, uważa, że Europa powinna zamknąć granice przed uchodźcami, bo przybywający do nas muzułmanie są niebezpieczni.
– Europa to kontynent pokoju. Ale to nie przyszło samo. Wcześniej także wy musieliście przejść drogę ogromnego cierpienia. Nie tak dawno tutaj także toczyły się wojny, tutaj miał miejsce Holokaust. Również tutaj, w Europie, miały miejsce migracje do innych krajów. Tu ze sobą walczyli bracia chrześcijanie. Ale także tu nadal jest dużo niebezpiecznej ignorancji. Wielu Europejczyków nie wie, co się naprawdę dzieje na świecie. Wydaje się, że w Europie już nie ma rasizmu, ale on nadal jest, tylko że jest bardziej ukryty. Szczególnie wśród ludzi, którzy nie zdobywają wiedzy o świecie z dobrych źródeł i bezkrytycznie słuchają mediów czy politycznej propagandy. Z ignorancji rodzi się strach, a ze strachu zamknięcie. Dlatego wielu Europejczyków nie chce widzieć bólu tych, którzy cierpią w innych częściach świata. Znajdują łatwe wyjaśnienia, aby zamykać granice. Uważają, że to muzułmanie są głównym powodem zła na świecie. Ale nie o muzułmanów tutaj chodzi, nie o islam. Muzułmanie to miliony ludzi. Problemem są zawsze konkretni ludzie, którzy w różnych częściach świata wykorzystują religię do przemocy. To jest problem i źródło zła. Chrześcijańska Europa była także miejscem ogromnej krzywdy i nie uważam, że winne było temu chrześcijaństwo. Winni byli ludzie, którzy chrześcijaństwo wykorzystywali do własnych celów. Ile wojen religijnych toczyło się w Europie? Ile było przemocy z powodu ludzi, którzy powoływali się na wiarę w Chrystusa?
Bardzo wiele jest grup i rządów państw, które używając przemocy, powołują się właśnie na islam.
– Absolutnie nie podzielam przekonań muzułmanów, którzy usprawiedliwiają zadawanie bólu innym. I to z jakiegokolwiek powodu. Dlaczego mam więc myśleć, że moja wiara jest źródłem zła? Dla mnie ISIS czy talibowie to nie islam, ale jego zaprzeczenie.
Chazarowie są także prześladowani przez niektóre grupy muzułmanów tylko dlatego, że są szyitami. Ale i tutaj chcę powiedzieć: odpowiedzialność ponoszą konkretni ludzie, którzy wykorzystują islam. To są ignoranci. Także religijni.
Od osiemnastu lat jestem w katolickiej wspólnocie i nigdy nie czułem, żebyśmy się różnili w naszym stosunku do drugiego człowieka. A nawet więcej, to katolicka wspólnota nauczyła mnie jeszcze bardziej okazywać szacunek drugiemu człowiekowi i to każdemu człowiekowi, z ubogimi na pierwszym miejscu.
Co dzisiaj mówi Twoja mama, gdy z nią rozmawiasz przez telefon?
– Jest szczęśliwa. Wie, że jestem bezpieczny. Powtarza mi często: mój synu, jesteś wielki.
Co aktualnie robisz w Rzymie?
– Pracuję w szkole z dziećmi z niepełnosprawnościami. Skończyłem studia. Piszę pracę doktorską. Chciałbym zajmować się dialogiem międzykulturowym. Mam nadzieję, że moje doświadczenie i wiedza przydadzą się także we wspólnocie Sant’Egidio, która angażuje się na rzecz pokoju. Dialog międzykulturowy jest dla tego pokoju zadaniem kluczowym.
Co znaczy dla Ciebie asymilacja ze społeczeństwem w kraju, w którym mieszkasz?
– Wolę mówić o integracji. Słowo „asymilacja” może być rozumiane w taki sposób, że będzie się wymagać od migrantów wyrzekania się ich własnej kultury czy religii. Integracja zakłada natomiast respektowanie wszystkich reguł, które w danym kraju obowiązują, bez wyrzekania się własnych korzeni. Integracja oznacza też wzajemną otwartość, oznacza miłość do innych ludzi. Na zachodzie Europy nie zawsze integracja się udała. Myślę, że stało się tak tylko dlatego, że zabrakło otwartości i miłości. Nie można przyjmować ludzi, a zaraz potem się do nich dystansować, tworzyć dla nich getta. Miłość musi być szczera. Jeśli spotkasz się z pozorami otwartości, doznajesz dużo życzliwości, a jednocześnie w oczach ludzi, którzy ci pomagają, dostrzegasz dystans czy nawet poczucie wyższości, nigdy nie zbudujesz z nimi wspólnego domu.